czwartek, 30 kwietnia 2015

164. Jak minął kwiecień? Selfie-taker, niskie ciśnienie, Okularnica i duużo zdjęć.





Kwiecień był tak intensywny, że nawet nie wiem, jak się zabrać za jego opisywanie! Jestem więcej niż pewna, że o masie ciekawych wydarzeń nawet nie wspomnę, o całym mnóstwie już zdążyłam zapomnieć, a te, o których napiszę ani trochę nie oddadzą tego, jak bardzo szybko minął. :)

Ostatni miesiąc przed maturą - znajomi zabarykadowani w domu ze stosem książek, a ja żywnie nie pamiętam, kiedy się czegoś uczyłam. Brak zapału do nauki to jednak nie jedyne, co napotkało mnie w kwietniu - na szczęście. :) Na pierwszy ogień poszło małe cięcie maszynką w wykonaniu mamy.

Kliknięcie w zdjęcia pochodzące z postów przeniesie Cię do danego wpisu. ;)






Zaraz potem przyszły święta Wielkanocne, a ja w najlepsze bawiłam się nową zabawką - pilotem do lustrzanki Kochanego. Sprzęt prawdziwie life-changing: ja wreszcie mogę trzaskać miliony zdjęć bez skrępowania, a Ł. nie jest wykorzystywany do ich cykania. Czysta radość, obopólne zyski i pożegnanie z upierdliwym samowyzwalaczem! 






To takie małe, czarne urządzonko, które trzymam w dłoni. Jest niesamowicie przydatny i jeśli tylko Wasze aparaty mają możliwość obsługi takiego sprzętu, to naprawdę warto się zaopatrzyć. Za mój selfie-taker zapłaciłam kilkanaście złotych na allegro. :)


Nie żebym tylko ja miała tysiące ważniejszych zajęć poza nauką. Luby wcale nie lepszy - Grażyny sobie tworzy...




Jeśli nie znacie motywu Grażyny we współczesnej kulturze, proponuję wpisać w Google Image frazę Grażyna i kot. :D

Korzystając z pierwszych prawdziwie ciepłych dni, odkurzyliśmy rowery i wybraliśmy się na krótką przejażdżkę. Uwielbiam to miejsce! Jeszcze kilkanaście lat temu zamek można było zwiedzać od środka. Pamiętam, że nieźle buszowałam po tych wszystkich wieżyczkach, gdy miałam kilka lat. ;) 








W kwietniu 18 urodziny obchodziła moja siostra, którą zresztą poznaliście już dawno temu tutaj, klik i klik. Pomijając wszystkie gastronomiczne aspekty całej uroczystości, ja miałam okazję do pobawienia się z jej nietuzinkowymi oczami. :) Był jeszcze makijaż z dnia drugiego, który niestety nie uchował się na zdjęciu.






15 kwietnia wraz z Kochanym wybraliśmy się do Centrum Krwiodawstwa na ulicy Rzeźniczej. Jeśli ktoś ma jakieś opory przed pobieraniem krwi i strzykawkami, to sam adres tego miejsca na pewno go nie zachęci do wizyty. :D Sama igły raczej się nie boję, a z odwróconą głową to ze mnie taki hojrakiem, że mogą mnie dźgać ile chcą. Niestety, na nic moja odwaga, bo krwiodawcą i tak zostać nie mogę. Mimo wzorowych wyników morfologii mam dużo za niskie ciśnienie. Po wykonaniu pomiaru pani doktor zaczęła dopytywać, czy na pewno się dobrze czuję, czy oby nie jestem śpiąca albo czy nie kręci mi się w głowie. Przy ciśnieniu 60 na 90 najprawdopodobniej nigdy nie będę mogła się podzielić swoją krwią. :<

Teraz przynajmniej wiem, dlaczego czasami dopada mnie taki okres, że jestem pół żywa i bez kawy zachowuję się jak coś, co ma dużo wspólnego z zombie i wściekłą osą.






Po całym tym zawodzie mój Kochany sprawił mi ogromną niespodziankę - zabrał mnie do Muzeum Żywych Motyli! To dość świeży punkt na mapie Krakowa i byliśmy bardzo ciekawi, jak wszystko wygląda wewnątrz. Okazało się, że całe muzeum składa się z jednego pokoju w kamienicy. :) W środku oprócz kilkunastu motyli latały też rozćwierkane zeberki. Mimo wszystko największą atrakcją tego miejsce niekwestionowanie została Pani Przewodnik, która w tempie naprawdę zawrotnym opowiadała nam, że zeberki są bardzo szybkie i energiczne, a odpowiednia wilgotność i światło dla motyli jest bardzo ważne i istotne. Spróbuj przeczytać to najszybciej, jak potrafisz. Zapewniam, że to wciąż dużo za wolno. :D 





W kwietniu na moim instagramie puknęła bardzo fajna liczba - 500 folowersów! :) Nie spodziewałam się, że aż pół tysiąca ludzi będzie śledzić te małe wycinki z mojej codzienności. Bardzo dziękuję! :)





Oprócz tego miesiąc ten minął głównie pod znakiem włosowych postów. Mam nadzieję, że ten monotematyczny tryb działania Was nie zmęczył. Jeśli chodzi o nowości, pojawiło się kilka ciekawych pozycji. Z początkiem kwietnia, korzystając z dużego rabatu w SuperPharmie, zaopatrzyłam się w krem z filtrem 50+ i podkład od Iwostin, o których to wspomniałam Wam już w poście o aktualnej pielęgnacji twarzy.





W kwietniu cała urodowa blogosfera żyła tylko jedną wieścią - promocje w Rossmannie i Naturze. Ja heroicznie postanowiłam, że przynajmniej podczas pierwszego tygodnia przecen w Rossie nic nie kupię, bo zwyczajnie nic nie potrzebuję. Sytuacja jednak diametralnie zmieniła się po zakończeniu roku szkolnego. Okazało się, że edukację w szkole średniej ukończyłam ze średnią 4.6. Nie żeby kiedykolwiek mi na tym jakoś bardzo zależało, ale rodzina była tak dumna, że i ja postanowiłam się nagrodzić. :D W związku z tym skusiłam się na podkład, który wołał do mnie bierz mnie już chyba z dwa lata. W ostatni dzień kwietnia, podczas pierwszego dnia trwania kolejnej tury promocji skusiłam się za to na cztery nowości od Lovley. Wszystko pokażę, gdy uda mi się zrobić przyzwoite zdjęcia. ;)

A pod sam koniec kwietnia... zostałam okularnicą! Mój wzrok pogorszył się już jakiś czas temu, jednak leczenie się na NFZ trwa i trwa... U okulisty byłam już pod koniec marca. Pani doktor, w fartuchu z napisem dermatolog notabene, wykonała mi bardzo niedbałe badanie wzorku, wpychając mi przy tym okulary do oka, po czym wypisała receptę na szkła -0.75 i -0.5 i kazała wyjść z gabinetu. Wizyta trwała trzy minuty.

Przeczuwałam, że coś jest dość mocno nie halo, dlatego z realizacją recepty czekałam aż do zamówionego badania u optyka. Tam okazało się, że moja wada wynosi... +0.25. Niby niewiele, ale po odebraniu okularów świat stał się zupełnie inny! :D Wreszcie mogę pracować na komputerze i czytać nie zamieniając się przy tym w zapłakanego bobra.






Jeśli chodzi o same oprawki, to rozwodziłam się nad nimi co nie miara i pewnie rozwodziłabym się nadal, gdyby nie pani z salonu, która stwierdziła, że mam brać te. Mama potwierdziła, a i mnie wtedy się podobały. A teraz? Teraz to czuję się jak UFO i nie poznaję swojego własnego odbicia w mijanych na mieście szybach i lusterkach. :D





Pozostaje mi tylko liczyć na to, że okulary w jakiś magiczny sposób dodadzą mi po kilkanaście procent na każdej maturze. :D Trzymajcie kciuki od poniedziałku!

A Wam, jak minął kwiecień? :)






P.S

W związku z tym, że w pierwszym tygodniu maja mam 5 matur, moja aktywność tutaj i na Waszych blogach będzie mocno ograniczona, żeby nie powiedzieć - zerowa. Przynajmniej dwa posty wskoczą z autopublikacji, ale nie będę na bieżąco odpowiadać na komentarze. W razie potrzeby kontaktu zapraszam na maila. ;)


poniedziałek, 27 kwietnia 2015

163. Moja aktualna pielęgnacja twarzy.






Wielokrotnie wspominałam Wam, że moja cera jest bardzo, bardzo problematyczna. Przetłuszczające się czoło, wiecznie obsypana broda, przesuszający się nos, bardzo wrażliwe, płytko unaczynione policzki.. to tylko niektóre z moich problemów. Największym z pewnością jest to, że moja skóra jest wprost ekstremalnie mieszana. Każdy jej fragment zasługuje na skompletowanie zupełnie oddzielnych kosmetyków pielęgnacyjnych. 

Stety-niestety, ani fundusze, ani ilość miejsca w szafce, ani tryb życia nie pozwala mi na pójście na łatwiznę i uzbrojenie się w kosmetyki stworzone typowo dla określonych partii cery. W związku z tym od wielu miesięcy szukam, testuję i próbuję w nadziei, że wreszcie trafię na zestaw idealny. Jest już blisko. :) Dziś przedstawię Wam niemal cały kosmetyczny arsenał dedykowany mojej problematycznej twarzy. Ostatni taki post pojawił się w październiku i z tygodnia na tydzień robił się coraz mniej aktualny. Obecnie zamieniłam w zasadzie wszystkie produkty. Jeśli więc jesteście ciekawe, jak wygląda moja pielęgnacja, zapraszam serdecznie!


Rano







Po wstaniu z łóżka twarz oczyszczam tylko za pomocą oleju - aktualnie jest to mieszanka oleju rycynowego, lnianego i awokado. Używam do tego naturalnej gąbki konjac - dzięki temu usuwam zanieczyszczenia i sebum zgromadzone przez noc, ale nie wysuszam skóry i nie odbieram jej wieczornego nawilżenia. 

Chwilę po myciu przychodzi czas na nawilżanie. W tym celu psikam skórę różanym hydrolatem z ZSK. Czasem dodaję do niego ekstraktu z oczaru wirgilskiego i ekstraktu dla cery naczynkowej. Zaraz później wklepuję niewielką ilość żelu aloesowego Gorvity, który znakomicie sprawdza się także na moich włosach, o czym pisałam tutaj, klik. Po wykonaniu tych czynności daję skórze chwilkę na wchłonięcie dobroci, a w międzyczasie zajmuję się innymi sprawami.

Gdy czuję, że żel już się wchłonął, nanoszę krem ochronny Iwostin z filtrem SPF 50+. Ze względu na to, że moja cera jest bardzo płytko unaczyniona i przez to bardzo wrażliwa, ochrona przeciwsłoneczna jest dla mnie niezwykle istotna. Planuję w najbliższym czasie napisać o tym coś ciut mądrzejszego, tak w stylu tego - klik - tekstu o antyoksydantach. Przeczytacie? :) 

Na zdjęciu umieściłam także podkład, ponieważ uważam, że jest to równie istotny element pielęgnacji. Do tej pory z umiłowaniem niezmiernym używałam podkładu mineralnego Annabelle Minerals (pisałam o nim tutaj i tutaj). Niestety, nie chciał on współpracować z filtrem - niemiłosiernie ciemniał, źle się nanosił, zarówno na mokro jak i na sucho. Postanowiłam więc wrócić do płynnych fluidów. Dałam szansę Correctin Capilin od Iwostin w wersji dla cery naczynkowej. Także zawiera dość wysoki filtr - SPF 30. 





Oczyszczanie








Makijaż staram się zmywać kiedy tylko przestaje mi być potrzebny. W tym celu obecnie używam płynu micelarnego 3 w 1 z Green Pharmacy i muszę przyznać, że jest to najlepszy micel, jaki dotychczas miałam w rękach. 

Jeśli chodzi o oczyszczanie, korzystam obecnie z dość mocno zmodyfikowanej metody 424. Koniecznie muszę poświęcić temu osobny post, bo od poprzedniego zmieniło się naprawdę sporo. O starej wersji oczyszczania 4-2-4 przeczytacie tutaj, klik. Jak w przypadku porannej toalety, w trakcie masażu olejem i żelem posługuję się gąbką konjac, która także zasługuje na swoje własne pięć minut. :)




Wieczorem








Wieczorem przychodzi pora na mocne odżywianie i nawilżanie skóry. Pierwszy krok jest identyczny, jak rano - twarz spryskuję hydrolatem i na taką jeszcze ciut wilgotną skórę nanoszę serum z 10% witamy C ze zrób sobie krem. Ma ono dość specyficzne właściwości, dlatego aby zachować komfort i zapobiec uczuciu ściągania, zaraz po nim aplikuję żel aloesowy Gorvity. 

Następnie, w zależności od potrzeb skóry, wklepuję jeden z dwóch kremów. Jeśli cera jest w lepszej kondycji i nie jest przesuszona, na noc ląduje krem półtłusty Dermosan, który notabene naprawdę lubię. Używam go już od bardzo dawna i lada dzień się skończy. Drugim produktem, stosowanym, gdy skóra jest przesuszona i niezadowolona jest maść ochronna z witaminą A. Obecnie używam takiej nietradycyjnej formuły, jest dużo lżejsza od tej znanej. Spokojnie można ją aplikować na całą skórę i jeszcze nie udało jej się mnie zapchać. Maść tę nanoszę też codziennie na skórę pod oczami i na powiekach, a jeśli czuję taką potrzebę, także rano pod makijaż. Kupiłam ją w aptece Niezapominajka za 4.90 zł. 

Jeśli przytrafiły mi się jakieś niemiłe niespodzianki w postaci pryszczy, nanoszę na nie pastę cynkową. To ten malutki, biały słoiczek. :) Pasta bardzo skutecznie wysusza niedoskonałości i przyśpiesza gojenie się skóry. Do kupienia w każdej aptece za około 3 złote. 

Oprócz tego co kilka dni na skórę nakładam peeling enzymatyczny z Ziai, o którym pisałam tutaj - klik. Nie jest on jednak zbyt efektowny. Co jakiś czas robię także maseczki - ostatnio upodobałam sobie mieszankę spiruliny i maseczki nawilżającej Ziaja - Kozie mleko.








Trudno mi powiedzieć, od jak dawna moja pielęgnacja wygląda właśnie tak, bo poszczególne jej elementy zmieniałam w różnym czasie. Obecnie jestem bardzo zadowolona z pracy gruczołów łojowych - niegdyś niemiłosiernie przetłuszczające się czoło dziś jest już wyciszone i uspokojone. Najbardziej problematycznym obszarem aktualnie jest moja broda - znajduje się na niej mnóstwo blizn potrądzikowych, których nabawiłam się dawno, dawno temu poprzez wygniatanie. Obecnie staram się tego nie robić, pasta cynkowa załatwia problem za mnie. ;) Oprócz tego na brodzie co jakiś czas pojawiają się nowe niedoskonałości, a skóra na niej jest sucha i porowata. Próbuję z nią dojść do składu od pewnego czasu i tfu tfu, widzę poprawę, ale nie jest to jeszcze stan, jaki bym sobie życzyła.

W zasadzie żaden z prezentowanych tutaj produktów nie doczekał się jeszcze swojej osobnej recenzji, dlatego koniecznie dajcie znać, który najbardziej Was zainteresował. :)

Jak wygląda Wasza pielęgnacja? :)

Pozdrawiam i życzę pięknego tygodnia! 






Na twarzy podkład Iwostin i cała reszta aktualnego arsenału kolorówkowego, o którym napiszę już wkrótce. :)

Zerknij też tutaj!

niedziela, 26 kwietnia 2015

162. Kiedy warto zmienić szampon?





Długo, długo uważałam, że szampon ma przede wszystkim myć, a zważywszy na to, że z włosami i skórą ma bardzo krótki kontakt, nie warto przywiązywać do niego aż tak wielkiej uwagi. Było to myślenie wysoce wygodne, pozwalające mi żyć w spokoju, z czystym sumieniem i piątą butelką Babydreamu w łazience. Nie potrafiłam dostrzec zależności między wiecznie matowymi, suchymi włosami a źle dobranym szamponem. Różnice zauważyłam dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy sięgnęłam po aloesową Equilibrę... wtedy przekonałam się, że odpowiednio dobrany szampon naprawdę ma ogromne znaczenie. 

Tak samo, jak kluczowe jest odpowiednia metoda i produkty do oczyszczania twarzy (więcej o tym tutaj, klik) tak samo ważne jest to, czym i jak myjemy włosy. Szampon nie powinien być więc produktem niższego priorytetu. Razem z odpowiednią maską, odżywką czy olejem tworzy zgrany zespół pomagający nam w walce o wymarzone włosy. Dziś postaram się odpowiedzieć na pytanie kiedy i dlaczego warto zmienić szampon na lepszy model. Gotowi? :)




Wiecznie suche, matowe, puszące się, szorstkie w dotyku włosy



Często zdarza się, że mimo olejowania, maskowania i dopieszczania nasze włosy wciąż nie są w dobrej kondycji. Tak wyglądał cały pierwszy rok mojego włosomaniactwa. Jeśli i Ty borykasz się z takim kłopotem, warto przyglądnąć się szamponowi, którego używasz. Jakie cechy szamponu mogą powodować takie problemy?

  • mocne detergenty w składzie, a więc SLS, SLES, SCS, ALS a w przypadku co bardziej wrażliwych także inne substancje myjące. Bardzo fajną listę najczęściej spotykanych detergentów znajdziesz np tutaj - klik. 


Mocno oczyszczające szampony działają źle zwłaszcza na włosy zniszczone, delikatne, cienkie, osłabione zabiegami chemicznymi. Działają tak samo, jak metalowa myjka na patelni teflonowej - wszyscy wiemy, że nie warto tego robić. :)




  • proteiny, które przy częstym stosowaniu mogą dawać uczucie szorstkości i matowości. W składzie najczęściej opatrzone końcówką -protein, choć zdarzają się i takie, które nie mają tego słowa w nazwie.

Jeśli wiesz, że Twoje włosy źle reagują na zbyt często stosowane proteinowe odżywki i maski, wystrzegaj się ich także w szamponach. Z proteinowymi szamponami mogą polubić się natomiast właścicielki kręconych włosów, choć oczywiście nie jest to żadną regułą




  • zbyt duża ilość ziół/alcohol denat lub isopropyl alcohol - te składniki także mogą powodować, że nasze pasma są suche i matowe. O ile ziołowe ekstrakty nie na każdego źle działają, o tyle wysuszających alkoholi lepiej wystrzegać się dla zasady.

Uwaga na rosyjskie szampony - to one lubią mieć mnóstwo ekstraktów, które na dłuższą metę mogą nie sprawdzić się zbyt dobrze. 

W przypadku takich problemów dobrym rozwiązaniem może okazać się także mycie włosów odżywką. Więcej informacji tutaj, klik. 








Łupież, łojotok, przesuszona skóra głowy


Jeśli nie stosujesz żadnej wcierki czy pianki do stylizacji, która mogłaby być odpowiedzialna za takie objawy, prawie na pewno winowajcą całej sytuacji jest szampon. To on ma kontakt ze skórą głowy, może ją podrażnić i spowodować pojawienie się takich niedogodności. Oczywiście odpowiedzialne mogą być także zmiany wewnątrz naszego organizmu, na przykład problemy z hormonami czy niedobory pewnych substancji. Które szampony są nieodpowiednie dla osób borykających się z problemami ze skalpem?

  • Łupież tłusty, któremu często towarzyszy łojotok. Rozpoznamy go po zółtawych płatach na skórze głowy i włosach.

Temu rodzajowi łupieżu sprzyja używanie delikatnych, słabo oczyszczających szamponów, szamponów z dużą ilością olei, silikonów i innych filmoferów w składzie, mycie włosów odżywką i nakładanie na skalp nieodpowiednich kosmetyków. 



  • Łupież suchy, który często idzie w parze z przesuszonym skalpem. Poznamy go po sypiących się, białych wiórkach.

Jest spowodowany podrażnieniem skalpu, który może być wywołany przez używanie agresywnych szamponów z silnymi detergentami lub wyciągami ziołowymi. W takim przypadku warto zadbać o nawilżenie skóry głowy i zmianę szamponu na bardziej delikatny.

Oczywiście oba rodzaju łupieżu najlepiej skonsultować z lekarzem - może się okazać, że wina leży gdzieś wewnątrz naszego organizmu. Warto jednak reagować już na początku zaobserwowania problemu, bo może się okazać, że zwykła zmiana szamponu wystarczy, by zażegnać kłopot. 







Kliknięcie w zdjęcie przeniesie Cię do recenzji tego aloesowego cuda! :)


Przetłuszczająca się skóra głowy



Choć problem ten często towarzyszy łupieżowi tłustemu, może także występować zupełnie samodzielnie. Najczęściej dotyka młodych osób w okresie dojrzewania. Jeśli jednak chroniczne wysypy pryszczy, zmiany nastrojów i wiek gimnazjalny już dawno za Tobą, a Twoje włosy nadal wymagają codziennego mycia, warto sprawdzić, czy Twój obecny szampon zawiera...:

  • mocne detergenty

Codzienne oczyszczanie mocnym szamponem przetłuszczającej się skory głowy prowadzi do powstania błędnego koła. Skalp, agresywnie pozbawiany warstewki sebum dostaje sygnał do jeszcze intensywniejszej produkcji, a my skutkiem tego coraz częściej sięgamy po szampon. Jeśli dotychczas myjesz głowę silnym szamponem dedykowanym przetłuszczającym się włosom, warto zmienić go na coś delikatniejszego.


  • Silikony, substancje filmotwórcze, oleje

To często szampony o perłowej, nieprzeźroczystej konsystencji. Może i myją przetłuszczoną skórę, ale na jej miejsce pakują nowe obciążające substancje, przez co gruczoły łojowe pracują jeszcze mocniej. 


  • tylko słabe detergenty

Jeśli używasz delikatnych, dziecięcych szamponów a Twoje włosy zaczęły się przetłuszczać oznacza to, iż tego typu kosmetyk jest dla Ciebie po prostu za słaby i warto rozważyć powrót do mocniejszych szamponów. 







Jak może zauważyłyście, w żadnej kwestii nie podałam gotowej recepty - konkretnego produktu, który mógłby się sprawdzić. Wszystko dlatego, że definicja szamponu delikatnego czy szamponu oczyszczającego jest inna dla każdej z nas. Inaczej reagują włosy czy skóra głowy. Nie da się też jednoznacznie powiedzieć, że szampon zawierający np. ALS zawsze będzie mocno oczyszczający. Dobrym przykładem na to jest aloesowa Equilibra - dla mnie jest to szampon idealny do codziennego stosowania, nie za mocny, ale stanowczy. Zawiera ALS, choć jego moc jest znacząco złagodzona sokiem z aloesu - to też bardzo istotne. Szampon to nie tylko woda i detergent, ale i szereg towarzyszących im substancji, które mogą sprawić, że produkt wyda się mocniejszy czy delikatniejszy. Zupełnie inaczej zachowuje się szampon na bazie SLS z wyciągiem z czarnej rzepy i pokrzywy od kosmetyku z tym samym detergentem, zawierającym  dodatkowo glicerynę, panthenol i olej wysoko w składzie.

Oczywiście nie ma co generalizować - nie zawsze rozwiązaniem wymienionych przeze mnie problemów jest zmiana szamponu. Może się jednak zdarzyć, że to właśnie źle dobrany kosmetyk myjący sieje spustoszenie na naszej głowie i wystarczy po prostu znaleźć mu godnego zastępce. :) 

A Wam, zdarzyło się mieć kiedyś bardzo, bardzo źle dobrany szampon? A jakie są Wasze ulubione myjadła? :)

Pozdrawiam i do następnego! :)




Inne, włosowe posty:

wtorek, 21 kwietnia 2015

161. Niedziela dla włosów (14) - żel aloesowy + olej


Hej! :) Ostatni post z tej serii pojawił się w lutym - klik. Od tego czasu albo nie robiłam z włosami nic szczególnego, albo nie miałam okazji do uwiecznienia swoich poczynań. Postanowiłam się wreszcie zmobilizować i pokazać Wam efekty po zabiegu, który stosowałam już kilkukrotnie - olejowaniu na żel aloesowy. :) Jak dokładnie wygląda cały proces i jakie efekty uzyskuję na włosach? Zapraszam. :)





Podwieczór, około godziny 18:30 włosy dokładnie rozczesałam za pomocą Tangle Teezera i zwilżyłam wodą. Następnie naniosłam na nie cztery duże grochy żelu aloesowego Gorvita i znów delikatnie przeczesałam pasma tak, aby rozprowadzić kosmetyk dokładnie na włosach. Na koniec nałożyłam olej lniany zmieszany z olejem z awokado, związałam koczek - ślimaczek i przetrzymałam około 3 godziny.

Podczas wieczornej kąpieli włosy umyłam szamponem do włosów zniszczonych z Yves Rocher. Już wtedy były bardzo miękkie i ciężkie. Bałam się, że ich nie domyłam. ;) Na wszelki wypadek długość przejechałam jeszcze raz mniejszą ilością szamponu rozcieńczoną z wodą, a następnie w pasma wmasowałam maskę Biovax - Trzy oleje, którą wychwalałam o tutaj - klik. Było już dość późno, więc po wyjściu z łazienki szybko wtarłam wcierkę, zabezpieczyłam końcówki i zaczęłam suszyć ciepłym nawiewem. W zasadzie tylko włosy przy skórze głowy można było nazwać suchymi - reszta diabelsko długo nie chciała puścić wilgoci, zostawiłam je więc takie na wpół mokre i zajęłam się innymi sprawami.





Zdjęcia wykonane dnia następnego. :)

Włosy są mięciutkie w dotyku, dociążone, ale nieobciążone przy skalpie. Po kilkunastu godzinach w koczku ślimaczku końcówki nabrały typowego dla siebie szału, przez co całość wygląda... cóż, dziwnie :) Najważniejsze, że nie pojawił się na nich puch i właśnie to cieszy mnie najbardziej. Myślę, że olejowanie na Gorvitę na stałe zagości w moim pielęgnacyjnym rytuale - nie zajmuje dużo więcej czasu, niż tradycyjne nakładanie oleju, a daje efekt wow. :) Dawno nie miałam tak błyszczących włosów. :) Zdjęcia wykonane bez lampy, w świetle dziennym.






Zostawiam Wam jeszcze kilka zdjęć - odkąd stałam się prawdziwie wyzwoloną, niezależną kobietą z własnym selfie-takerem mogę cykać i cykać, bez konieczności maltretowania Kochanego albo kombinacji z samowyzwalaczem. Cudowny sprzęt, naprawdę. :D 






Jak podoba Wam się efekt? Używacie żelu aloesowego na włosach? :)
Ściskam cieplutko! 


Zajrzyj też tutaj! :)





Bijum w SocialMedia:

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

160. Stara miłość nie rdzewieje? Equilibra, szampon aloesowy.






Stara miłość nie rdzewieje, czyż nie? Ale i do tej samej rzeki dwa razy się nie wchodzi. Pokusiłam się o złamanie tej drugiej reguły i sprawdzenie prawdziwości pierwszej. W rzeczonym szamponie zakochałam się już ponad rok temu, wychwalałam go pod niebiosa na początku przygody z blogowaniem. Później porzuciłam go na rzecz dalszych poszukiwań. Na początku marca postanowiłam do niego wrócić i... rozkochał mnie w sobie na nowo. :) 


Skład:Aqua, Aloe Barbadensis Leaf Juice (sok z aloesu), Ammonium Lauryl Sulfate (detergent), Lauramidopropyl Betaine (antystatyk), TEA-Lauryl Sulfate (środek powierzchniowo czynny), Maris Salt (sól morska), Polyquaternium-44 (kondycjoner), C12-13 Alkyl Lactate (emolient), PEE-6 Caprylic Capric Glycerides (substancja myjąca), Polyquaternium-7 (kondycjoner), Parfum (zapach), Phenoxyethanol (konserwant), Benzoic Acid (konserwant), Disodium EDTA (konserwant i stabilizator), Cl 42090, Cl 19140 (barwniki)


Skład jest krótki i treściwy. Już na drugim miejscu znajdziemy sok z aloesu, którego - według zapewnień producenta - w kosmetyku znajduje się aż 20%. Po nim widzimy detergent ALS - nie jest to delikatny środek, ale jego moc jest złagodzona ogromną ilością ww soku. Zaraz po nim mamy antystatyk, kolejny środek powierzchniowo czynny, sól morską (w niskim stężeniu poprawia sprężystość włosów), składnik kondycjonujący, emolient, substancję myjącą, kolejną substancję kondycjonującą, zapach, dwa konserwanty i dwa barwniki. Teoretycznie nie znajdziemy tutaj składników niedopuszczonych do użytku w kosmetykach dla dzieci ani alergenów - z tym drugim jednak jak wiemy bywa różnie. Już samo tak wysokie stężenie aloesu może wywołać niepożądane reakcje u osób uczulonych na tę roślinę, dlatego warto wykonać próbę uczuleniową na niewielkim fragmencie skalpu.

Szampon ten kosztuje około 15 zł/250 ml, a dostaniemy go m.in w aptekach Ziko czy na doz.pl. Mieszkanki Krakowa znajdą go także w drogeriach sieci Kosmyk (dawny Firlit) oraz w Pigmencie (Jaśmin) na ul. Długiej. Produkt dość dobrze się pieni i łatwo spłukuje, a przy codziennym myciu starcza mi na nieco ponad miesiąc. 





Jeśli chodzi o działanie, szampon sprawuje się tak samo wspaniale, jak rok temu. Przede wszystkim, dokładnie i zarazem delikatnie oczyszcza włosy. Nie ma najmniejszego problemu z domyciem nim oleju, reszek stylizatorów czy nagromadzonego sebum. Już podczas spłukiwania czuć, że kosmyki są bardzo, bardzo miękkie i bez oporów da się je przeczesywać palcami. Kilka razy nawet pokusiłam się o nienałożenie na nie odżywki i sprawdzenie, jak będą zachowywać się po samym tylko szamponie. Były miękkie, sprężyste i puszyste, czyli dokładnie takie, jak lubię. :) Zauważyłam także, że podczas używania tego szamponu nie mam najmniejszych dolegliwości związanych ze skórą głowy, mimo wcierania bardzo mocnej, alkoholowej wcierki. Skalp jest nawilżony i wyciszony. Szampon bardzo dobrze dogaduje się zarówno z emolientowymi, jak i proteinowymi produktami nałożonymi po myciu. 

Jedyną rzeczą, do której mogę się przyczepić jest zamykanie. To już moje czwarte lub piąte opakowanie, i z każdym stało się dokładnie to samo - oderwała się połowa zawiasu od zatyczki. Na szczęście nie spowodowało to rozszczelnienia samej butelki. Oprócz tego polska naklejka umieszczona na odwrocie już po pierwszej kąpieli nieestetycznie odmaka. Mimo wszystko są to wady, które mogę przebaczyć w imię tak wspaniałego działania. :)

Do szamponu z pewnością jeszcze wrócę nie raz i nie dwa. Choć nie należy do najtańszych, moim zdaniem jest absolutnie wart swojej ceny i zasłużył na miano ulubionego, najlepszego szamponu. :) Ziko dość często ma promocję -30% na cały asortyment Equilibry i na pewno skorzystam z takowej, jeśli nadarzy się w najbliższych miesiącach. 




Znacie ten produkt? Często wracacie do starych ulubieńców, czy macie naturę poszukiwacza skarbów i wciąż testujecie nowe kosmetyki? :) Jaki jest Wasz ulubiony szampon? 

Pozdrawiam cieplutko! :) 

Zaglądnij też tutaj!

  • Recenzje innych szamponów: klik
  • Recenzje odżywek i masek: klik
  • Wszystkie posty dotyczące pielęgnacji włosów: klik



P.S
Tak, to moje włosy na zdjęciach. Nie, nie przefarbowałam ich na rudo. O.o Kontrastem też się jakoś wybitnie nie bawiłam, dajcie więc znać, czy to tylko na moim monitorze wyglądają tak nieswojo. :D

czwartek, 16 kwietnia 2015

159. Ziaja - Peeling enzymatyczny. Ulga?





Dawno, oj dawno nie było recenzji produktu przeznaczonego do pielęgnacji twarzy. Dziś opowiem Wam o mojej znajomości z peelingiem enzymatycznym z Ziai. Jak wiecie, moja cera jest bardzo płytko unaczyniona, cienka, wrażliwa i do tego wybitnie mieszana. Niełatwo ujarzmić tyle problemów naraz. Największą zagwozdkę miałam z peelingami - bardzo przydałyby się one okolicom, w których moja skóra przypomina normalną (czoło, broda), ale jednocześnie podrażniają policzki. Przerobiłam już kilka wariantów - korund, peelingi z nasion owoców z ZSK, kilka saszetkowych enzymatycznych. Wreszcie zdecydowałam się na zakup pierwszego, pełnowymiarowego produktu tego rodzaju. Wybór padł na Ziaję. Jak poradziła sobie z moją skórą? 

Jestem konserwatystą jakich mało, zaczniemy więc tradycyjnie, od opakowania. Peeling zamknięty jest w eleganckiej, białej, spłaszczonej tubce z grubego plastiku o pojemności 60 ml. Operowanie nią nie przysparza zbyt wielu kłopotów, oczywiście dopóki produktu mamy całkiem sporo. Pod koniec zapewne trudno będzie wydobyć kosmetyk, ale do tego etapu zużycia jeszcze nie doszłam. Szata graficzna jest minimalistyczna i typowa dla marki - czyli właśnie taka, jak lubię. Na odwrocie opakowania znajdziemy wszystkie najważniejsze informacje. 







Kosmetyk ma mlecznobiałą barwę i konsystencję gęstego żelu. Z łatwością można go rozprowadzić na skórze. Po upływie kilku minut jakby w nią wsiąka i na dobrą sprawę można zapomnieć, że ma się na sobie peeling. Na plus zasługuje fakt, że produkt nie spływa z twarzy, dzięki czemu możemy zaaplikować naprawdę grubą warstwę i na te kilka minut zająć się czymś zupełnie innym. 

Skład: Aqua (Water), Glycerin*, Sodium Hydroxide, Carbomer/Papain Crosspolymer, 1,2-Hexanediol, Caprylyl Glycol, Algin, Polysorbate 20, Carbomer, Laminaria Ochroleuca Extract, Caprylic/Capric Triglyceride*, Ricinus Communis (Castor) Seed Oil*, Allantoin*, Panthenol, Propylene Glycol, Glycyrrhiza Glabra (Licorice) roqt Extract*, Glyceryl Caprylate*, Methylparaben, Diazolidinyl Urea, Ethylparaben.
* surowiec zaaprobowany przez ECOCERT.

Co siedzi w składzie?

  • Gliceryna - tutaj, oprócz funkcji nawilżającej prawdopodobnie ułatwia też złuszczanie dzięki swej zdolności do przenikania przez warstwy rogowe naskórka. Moja cera nie wykazuje wobec niej większych zastrzeżeń, choć wiele osób jej nie toleruje.
  • Sodium Hydroxide - Wodorotlenek sodu, NaOH - w kosmetykach pełni przede wszystkim funkcję regulującą pH. Jego maksymalne stężenie w kosmetykach nie przekracza 5%
  • Carbomer/Papain Crosspolymer - substancja odpowiadająca za utrzymanie emulsji i tworzenie się żelowej konsystencji. Jest bezpieczny i nie wywołuje alergii.

    Według informacji na opakowaniu produkt zawiera papainę, czyli enzym rośliny. Zapewne jest to ten składnik.
  • 1,2 - Hexanediol - konserwant utrzymujący wilgoć, według bazy kosmeter - może być drażniący
  • Caprylyl Glycol - emolient, zapobiega parowaniu wody ze skóry, odbudowuje barierę lipidową 
  • Algin - zagęstnik i regulator pH, ma potencjał komedogenny. Utrzymuję konsystencję kosmetyku
  • Polysorbate 20 - delikatny detergent i emulgator, stabilizuje emulsję. Tutaj prawdopodobnie pomaga w oczyszczaniu
  • Laminaria Ochroleuca Extract - Wyciąg z alg złotych - dzięki właściwością wiążącym wilgoć działa nawilżająco. Wygładza skórę i zapobiega podrażnieniom. 
  • Caprylic/Capric Tryglyceride - emolient otrzymywany z naturalnego oleju kokosowego i glicerydu. Jest bezpieczny dla skóry, choć może działać komedogennie. Zmiękcza i wygładza skórę
  • Ricinus Communis (Castor) Seed Oil - olej rycynowy - tutaj prawdopodobnie dodany ze względu na swoje właściwości oczyszczające. Czy jednak w takim stężeniu może cokolwiek zdziałać? 
  • Allantoin - alantoina - substancja nawilżająca, działa przeciwzapalnie i ściągająco. W kosmetykach stosowana w stężeniu nieprzekraczającym 0.5% (substancje umieszczone niżej mają więc teoretycznie niższe stężenie)
  • Panthenol  - witamina B5 - nawilża i odżywia skórę, ponadto zapobiega wysychaniu kosmetyku. Przyśpiesza gojenie się ran i niweluje podrażnienia
  • Propylene Glycol - wielofunkcyjny składnik - pełni funkcje konserwujące, ułatwia przenikanie innych składników w głębiej położone warstwy naskórka, nadaje odpowiednią konsystencję. 
  • Glycyrrhiza Glabra Extract - ekstrakt z korzenia lukrecji - regeneruje, rozjaśnia i zmniejsza zaczerwienia skóry
  • Glyceryl Caprylate - kolejny multitasking - emoleint i substancja konsystencjotwórcza, może działać komedogennie
  • Methylparaben - paraben, konserwant chroniący kosmetyk przed bakteriami, teoretycznie może działać komedogennie
  • Diazolidinyl Urea - kolejny konserwant będący pochodną mocznika, według bazy kosmeter może być alergenem
  • Ethylparaben - ostatni konserwant z listy.


Podkreśleniem pozwoliłam sobie zaznaczyć składniki, które mi się w pełni podobają. Szczerze powiedziawszy skład nie wygląda ani trochę zachęcająco - w sklepie jednak nie miałam czasu na dokładną analizę każdej pozycji i niewiele myśląc, wrzuciłam produkt do koszyka. Czy dobrze zrobiłam? 






Peeling nie podrażnia mojej wrażliwej cery, nie wzmaga zaczerwienień. Po zmyciu skóra jest miększa, jaśniejsza i bardziej elastyczna. Kremy czy maseczki faktycznie jakby szybciej się wchłaniają, a może to tylko efekt placebo? W każdym razie nie zanotowałam działania na minus. Zadowala mnie fakt, że po zmyciu kosmetyku znikają z nosa czarni nieprzyjaciele, a pory są jakby obkurczone.

Peeling nie radzi sobie jednak z suchymi skórami na czole czy w okolicach nosa. Z tego powodu w tych rejonach i tak muszę wspomagać się peelingami mechanicznymi. 

Producent zaleca stosowanie kosmetyku 1-2 razy w tygodniu. Ja stosuję go co dwa, trzy dni. Lubię nakładać go rano, tuż po przebudzeniu - wtedy mam jakieś 10 minut na załatwienie spraw okołołazienkowych, a po zmyciu kosmetyku krem pod makijaż wchłania się szybciej.

Czy polecam? Nie, lepiej rozejrzeć się za czymś z lepszym składem. Nie mniej jednak, peeling Ziai, choć nie sprawił mi wielkiej Ulgi, nie podrażnił i nie wpłynął negatywnie na stan mojej skóry. Usuwa zaskórniki, choć jak dokładnie to robi pozostaje dla mnie zagadką. Bez większej ekscytacji zużyję to opakowanie i pójdę dalej w świat, szukać lepszego peelingu niepodrażniającego jednocześnie mojej problematycznej cery. 

Za 60 ml peelingu przyjdzie nam zapłacić 9-10 złotych. Do kupienia w SuperPharm, na wysepkach Ziai i sklepach firmowych oraz w niektórych drogeriach. 





Znacie ten produkt? Jaki peeling enzymatyczny polecacie? :)
Pozdrawiam cieplutko! 

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

158. Moja recepta na piękniejsze, mocniejsze włosy.






Czasami dostaję od Was pytania: mam podobne włosy do twoich, co ci najbardziej pomogło? Jak osiągnęłaś taki efekt? Jakie zabiegi i kosmetyki najbardziej polecasz? Staram się wtedy opisać wszystko to, co pojawi się w dzisiejszym poście. Oczywiście moja recepta na zdrowsze włosy nie daje Wam żadnej gwarancji skuteczności. Wszystko, o czym napiszę wypracowałam w ciągu 2,5 roku intensywnej pielęgnacji i całkiem prawdopodobne, że na Waszych włosach będzie to zbyt dużo lub zbyt mało, aby osiągnąć jakiekolwiek rezultaty. Mam jednak nadzieję, że spośród moich rad ktoś znajdzie dla siebie jakąś wskazówkę lub inspirację. :)

Na samym początku muszę wspomnieć o tym, co działo się na mojej głowie pod koniec listopada 2012 roku, w pewien wyjątkowo smutny, deszczowy wieczór, kiedy to po raz pierwszy trafiłam na włosowe wątki w meandrach internetów...

Moje włosy przed świadomą pielęgnacją


Nigdy nie niszczyłam ich prostownicą ani lokówką, nie suszyłam suszarką. Nigdy nie miałam na głowie żadnej farby, rozjaśniacza czy szamponetki. Używałam odżywki do włosów, jakiejkolwiek bo jakiejkolwiek, ale używałam. Starałam się delikatnie czesać włosy, a jedyną obiektywnie złą i destrukcyjną rzeczą, jaką im robiłam, to spanie z mokrą głową. 

Mimo na pozór łatwego życia, jakie moje włosy ze mną wiodły, wyglądały po prosty źle. Suche, matowe, spuszone - te trzy słowa najlepiej je opisują. Niektórym z Was w zupełności wystarczy taka pielęgnacja, jaką ja stosowałam wtedy. Niestety, moje włosy są cienkie, delikatne i wrażliwe - z tego powodu wymagają dużo więcej uwagi.

Metodą prób i błędów doszłam do zabiegów i produktów, które pozwoliły moim włosom odżyć, zyskać blasku i miękkości. Jesteście ciekawe, jak wygląda moja recepta? :)



1. Systematyczność



Punkt absolutnie najważniejszy. Nie założymy wspaniałego ogrodu bez regularnego dbania o rośliny, nie przebiegniemy maratonu bez lat treningów i pięknych włosów bez systematycznych zabiegów też nie zapuścimy. Trzeba przekonać samą siebie, że nie wystarczy raz za czas nałożyć olej, maskę czy odżywkę. 




 O tym, jak znaleźć czas na pielęgnację włosów pisałam już w poście, do którego przeniesie Cię powyższe zdjęcie. :)

A jeśli już przekonamy same siebie, że chcemy i że znajdziemy czas, co robić? :)



2. Regularne olejowanie - najlepiej przed każdym myciem


Nie ma drugiego, równie taniego, prostego i skutecznego zabiegu. Dopiero od kilku miesięcy oleluję regularnie, co mycie. I dopiero teraz widzę różnice! Włosy stały się mocniejsze, bardziej elastycznie, nie rozdwajają się, zyskały blask, są miękkie. 

Osobiście olejuję suche włosy, na około godzinę przed każdym myciem. Jeśli myjesz głowę rano, możesz wybrać olejowanie na noc. Jeśli Twoje włosy są wyjątkowo przesuszone, dobrym wyjściem jest olejowanie na mokro: najlepiej na odżywkę lub na glicerynę\d-pantenol\żel lniany/żel aloesowy. 

Jakie oleje sprawdzają się u mnie najlepiej? Dobrze spisywał się olej z pestek winogron, olej lniany, olejek z papają Alterry. Bardzo dobrze reagowały na olej z orzechów makadamia, z pestek moreli, podobnie na olej z avocado i olej arganowy, choć ten ostatni nie zachwycił mnie na tyle, bym kiedyś jeszcze do niego wróciła. Nie spisał się za to olejek Alterry o zapachu limonki. 





Marzec 2014 porównany do marca 2015. Swoją przygodę ze świadomą pielęgnacją zaczęłam w listopadzie 2012. Widać, że na pierwszym zdjęciu (ponad rok włosomanii ale bez regularnego olejowania) włosy nadal są suche i matowe, mimo nakładania masek i odżywek. 



3. Regularne podcinanie


Moje włosy nie były nigdy zniszczone, nie musiałam więc obcinać kilkudziesięciu spalonych centymetrów. Mimo to wymagały regularnego skracania co dwa, trzy miesiące. Dzięki temu nie przerzedzały się, nie traciły nawilżenia przez uszkodzone końcówki, wyglądały po prostu lepiej. Nie warto kurczowo trzymać się każdego centymetra włosów jak tonący brzytwy. Krótsze, ale zdrowsze włosy zawsze wyglądają o niebo lepiej niż nawet najdłuższe, porozdwajane i przerzedzone pasma. 

Po kliknięciu w zdjęcie przeniesiesz się do aktualizacji z czerwca. Wtedy pokazywałam, o ile lepiej wyglądają moje pasma nawet po niewielkim cięciu.





Na razie nie powiedziałam niczego odkrywczego, ale mimo wszystko nie mogłam pominąć pierwszych trzech punktów, bo to one odgrywają naprawdę kluczową rolę w walce o zdrowe włosy. :) 


4. Zabezpieczanie końcówek



Kolejny oczywisty, acz moim zdaniem bardzo ważny punkt. Sumienne zabezpieczanie końcówek jest bardzo ważne, jeśli chcemy zapuścić zdrowe i mocne włosy. W moim przypadku najlepiej sprawdza się nanoszenie silikonowego serum i/lub olejku na wilgotne włosy. Dzięki temu włosy nie są obciążone i przetłuszczone. 

Jeśli chodzi o konkretne produkty, to bardzo lubiłam serum Garnier Goodbye Damage, równie dobrze spisywał się olejek 7 efektów z Marionu. Lubię, jeśli produkty tego typu mają wygodny aplikator z pompką.








5. Znalezienie odpowiednich produktów i równowagi między nimi




Wiele z nas uwielbia testować nowe kosmetyki. Wciąż i wciąż kupujemy nowe, szukając ideału i rzadko powracając do produktów, które kiedyś dobrze się sprawdziły. Sama tak robiłam i w wielu kwestiach nadal tak robię. Znalazłam jednak kilka kosmetyków, po które chętnie sięgam i traktuję jako pewniaki. Na mojej liście widnieje:

  • Biovax, maska do włosów z Trzema olejami - klik - oraz wersja dla włosów suchych i zniszczonych - zużyłam już naprawdę wiele opakowań i nadal powracam do poczciwych Biovaxów.
  • Emolientowe Kallosy - które traktuję jako odżywki po każdym myciu. Przetestowałam już kilka wersji - Banana - klik , Color - klik, Cherry, Blueberry.
  • Biały Jeleń, Odżywka z czystą bawełną - do tej pory najlepsza proteinowa odżywka, jakiej używałam. Klik
  • Equilibra, Nawilżający szampon do włosów z 20% aloesu - używałam go bardzo intensywnie na początku przygody z blogowaniem, później opuściłam go na rzecz testowania nowych produktów. Kilka tygodni temu wróciłam do niego z podkulonym ogonkiem. Stara recenzja - klik
  • Alberto balsam, odżywka o zapachu malin - bardzo ją lubiłam i wciąż obiecuję sobie, że muszę kupić kolejne opakowanie. Niestety, znam tylko jedno miejsce, w którym mogę ją dorwać a do którego jest mi wybitnie nie po drodze. Recenzja - klik

Równie ważne, o ile nie najważniejsze jest odpowiednie żonglowanie danymi produktami. Dawno, dawno temu napisałam post o tym, jak wygląda moja równowaga proteinowo-emolientowa (klik), ale od tej pory sporo się zmieniło i wpis zdecydowanie wymaga uaktualnienia. 

W skrócie - włosy potrzebują różnych składników. Jedne potrzebują więcej protein, inne olei, jeszcze inne nawilżaczy. Zależy to m.in od porowatości, struktury, kondycji a także naszych indywidualnych preferencji. Jedne z nas lubią swoje włosy w bardzo gładkiej wersji, inne wolą, gdy są lekko sztywne. Trzeba więc trochę czasu i obserwacji aby dostrzec, jakich często korzystać z określonych kosmetyków. Jak wygląda to u mnie? Na co dzień korzystam z emolientowo-nawilżających produktów, a raz lub dwa razy w tygodniu serwuję włosom małą dawkę protein. 






Jak widzicie, moje włosy nie potrzebowały cudów. Obyło się bez keratynowego prostowania, drogich masek i profesjonalnych zabiegów fryzjerskich. Jeszcze raz powtórzę, że w Waszym przypadku moja recepta może się niestety nie sprawdzić. Sama jestem zadowolona jedynie z kondycji włosów, ale jeśli chodzi o całą resztę... cóż, mogłoby być sto razy lepiej. Są cienkie, przerzedzone, nie układają się zbyt dobrze. Nie mniej jednak jestem z siebie dumna, bo wiem, że dzięki systematyczności i wytrwałości udało mi się doprowadzić je do naprawdę dobrego stanu. Jestem przekonana, że każda z nas może cieszyć się zdrowymi i mocnymi kosmykami - wystarczy tylko im i sobie dać odpowiednio dużo czasu i cierpliwości. Każde włosy mogą być piękne! :) 



Możesz być ze mną też tutaj:

wtorek, 7 kwietnia 2015

157. Spontaniczne podcięcie włosów maszynką.





Witam po świętach! Mam nadzieję, że minęły Wam one w spokojnej, rodzinnej atmosferze. Za późno już na życzenia Wielkanocne, nie mniej jednak życzę udanego powrotu do poświątecznej rzeczywistości. U mnie będzie z tym raczej ciężko. Dosłownie, ciężko. W ciągu tych trzech dni nie rozstawałam się z talerzem. Jak było u Was? :)

Jak już zdradza tytuł, w czasie przerwy świątecznej wpadłam na całkiem spontaniczny pomysł podcięcia włosów maszynką. Nie planowałam skracania końcówek, były w całkiem dobrym stanie, o czym pisałam Wam w aktualizacji: klik. Jakoś tak jednak wyszło, że mama nawinęła się pod rękę i maszynka poszła w ruch. :)

Mama od lat obcina włosy braciom, nigdy jednak nie robiła tego mnie. Sama też nie miałam podcinanych końcówek maszynką i byłam bardzo ciekawa, czy faktycznie jest to lepsza alternatywa dla tradycyjnych nożyczek. Cały zabieg trwał dosłownie kilkadziesiąt sekund. Włosy dokładnie rozczesałam za pomocą TT, a następnie mama chwyciła za grzebień i ścinała tylko najdłuższą warstwę, jadąc maszynką wzdłuż grzebienia. Tym sposobem pozbyłam się dwóch centymetrów.



Aktualna długość: 63 cm


Cieszę się, że zdecydowałam się na ten krok, choć po prawdzie mam ochotę na dużo, dużo większe cięcie. Zarówno na zdjęciu przed jak i po widać, że końce są przerzedzone, a włosy - mimo że zdrowe i miękkie - nie układają się zbyt dobrze. Choć na zdjęciach tworzą jako-taką taflę, na żywo to po prostu smutne, cienkie pasma, zwłaszcza w godzinach popołudniowych.

Próbowałyście kiedyś ścinać włosy maszynką? Zauważacie różnicę w kondycji końcówek ściętych w ten sposób a tych podcinanych nożyczkami? 

Pozdrawiam cieplutko!



Znajdziesz mnie też tutaj:





środa, 1 kwietnia 2015

156. Jak minął marzec? Bóg nie umarł, stagnacja maturalna, nowości i ulubieńcy.





Hej! Kolejny miesiąc minął nam jak z bicza strzelił. Przecież dopiero co był Nowy Rok, dopiero co Boże Narodzenie, a tu już za kilka dni Wielkanoc. ;) Naprawdę nie wiem, kiedy te wszystkie dni minęły i ciężko mi uwierzyć, że pierwszy kwartał 2015 roku to już historia!

Pierwsze dwa tygodnie marca minęły mi dość intensywnie - wtedy też posty na blogu pojawiały się bardzo rzadko. Powodem było późnozimowe zmęczenie, osłabienie i nawał obowiązków w szkole. Teraz wcale nie zapowiada się lepiej, a ostatni miesiąc w murach zacnego LO to najlepszy czas na to, żeby ucznia zgnoić, zaorać i nie dać mu żyć. Dacie wiarę, że piszemy próbne matury z chemii w poniedziałek, po ośmiu godzinach siedzenia w szkole, od 15:45 do 18:45? A dlaczego? Bo szanowna pani profesor wychowania fizycznego nie odda nam swoich godzin we wtorek, bo nie zrealizujemy materiału. O. 

Jak już w temacie matury jesteśmy... wydaje mi się, że osiągnęłam już poziom maksimum czegokolwiek i więcej wiedzy w siebie nie wcisnę. Wiecie, to tak jak z nawożeniem roślin - na początku faktycznie szybciej rosną, a potem mimo zwiększania dawki, plony są cały czas takie same. I tak właśnie jest ze mną. Niezależnie od tego, ile czasu przeznaczę na naukę i jak dużo nie chcę zrobić, i tak nie wychodzi z tego kompletne, wielkie, dokumentalne nic. Większość moich znajomych spędza pół życia na korepetycjach, żalą się, że nie mogą spać w nocy ze stresu, a ja... a ja wysypiam się jak nigdy i kompletnie nie dociera do mnie, co się będzie dziać za miesiąc. :D I może niech lepiej tak pozostanie....






Bóg nie umarł - jedyny film, który udało mi się oglądnąć w trakcie tego miesiąca. A przynajmniej jego jednego zapamiętałam. Uwaga, pewnie będą spojlery. 

Jak dla mnie bardzo dobry pomysł ubrany w otoczkę fanatyzmu religijnego. W całym filmie była może jedna, może dwie sceny nie traktująca bezpośrednio kwestii wiary. Po dwóch godzinach naprawdę zaczyna się robić monotonnie. Kilka reżyserskich wpadek - dziewczyna rozmawiająca przez rozładowany telefon, koleś z firmy wypożyczającej samochody, który przyjeżdża i odjeżdża zepsutym wozem. Dwóch pastorów, którzy siłą wiary odpalają uszkodzone auto. I powtarzają wciąż jak mantrę God is good all the time, and all the time God is good kiedy tylko pojawią się w kadrze. Blogerka, przedstawicielka lewicy, nawrócona podczas dwuminutowej rozmowy. Zły do szpiku kości nowobogacki biznesmen, niewierzący rzecz jasna. Młoda Muzułmanka, terroryzowana przez ojca. I jeszcze kilka innych postaci, a wszystkie takie... jednoznaczne, określone i cholernie nieprawdziwe.

I w końcu wątek główny, czyli nasz student-chrześcijanin i profesor-ateista. Ten drugi, kreowany od początku do końca na takiego, którego po prostu nie da się lubić. Zresztą tak samo, jak każda inna postać nienależąca do chrześcijańskich fanatyków. Człowiek niesamowicie cięty, ale jednocześnie inteligentny i oczytany. Sypie cytatami filozofów z rękawa, kreując się przy tym na nowego Absoluta. Pod koniec filmu przyznaje, że nienawidzi Boga, bo ten zabrał mu matkę. Tanie. Zwłaszcza z ust kogoś, kto cały film krzyczy Boga nie ma, by w końcu w kulminacyjnej, przepełnionej sztucznymi emocjami scenie przyznać, iż ten Bóg, którego rzekomo nie ma, kiedyś go skrzywdził. Fuck the logic. 





Choć mógłby aspirować na naprawdę piękny obraz, to jak dla mnie film ten to dość prosty w odbiorze przekaz dla kandydatów do bierzmowania w gimnazjum. Choć myślę, że już wtedy bym się obraziła na katechetę, gdyby mi coś takiego puścił. Wszystkie postaci są albo czarne, albo białe. Reżyser nie pozostawił nam ani trochę miejsca na własne refleksje. Wszystko jest dopowiedziane tak mocno i tak dosadnie, że aż przytłaczająco. W bardzo złym świetle ukazani się nie tylko ateiści, ale i np. Muzułmanie. Akcja totalnie się nie klei, fabuła wypełniona jest paradoksami, większość scen nie ma prawa wydarzyć się w realnym życiu, a najmądrzejszą kwestię w filmie wypowiada staruszka cierpiąca na demencję, która nie pamięta, że wczoraj zjadła kurczaka. Fajna piosenka przy wstępie. 3/10 

Filmweb: klik 








W marcu wreszcie zrobiło się na tyle ciepło, że bez obaw o swoje zdrowie mogłam wskoczyć w nowe butki (spełnienie wiosennej wishlisty! klik) i wreszcie wyjść się poruszać. Przez całą zimę siedziałam na czterech literach i już naprawdę bardzo brakowało mi sportu. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda mi się wychodzić w teren jeszcze częściej. :) Kiedy jeszcze trenowałam, bieganie bardzo mnie nudziło. Kojarzyło się tylko i wyłącznie z katorgą na obozach w lecie. Teraz odkryłam, że to prawdziwa przyjemność. Z chęcią zwiedzam uliczki Krakowa, o których nie miałam pojęcia, a po treningu czuję się o wiele lepiej niż przed. ;) Generalnie, bieganie jest super! 






W marcu zrobiłam też naprawdę spore zamówienie na zrobsobiekrem.pl. Na zdjęciu widzicie tylko część z moich skarbów! Już dawno skończyły się moje wcześniejsze maluszki, a na stanie została mi już tylko spirulina, przyszedł więc czas na uzupełnienie zapasów. W międzyczasie dna dobiło serum Babuszki Agafii (klik), tonik z Fitomedu, a i skóra pod oczami wprost wołała o nawilżenie. Wszystkie te potrzeby postarałam się zaspokoić własnie za pomocą kosmetycznych półproduktów. Jest jeszcze jeden problem, który postanowiłam rozwiązać w ten sposób, choć nie dotyczy on bezpośrednio mnie. ;) O szczegółach na pewno jeszcze przeczytacie! 


Jeśli już przy nowościach i zakupach jesteśmy, to w porównaniu do lutego, marzec minął naprawdę na bogato. Nie wynikało to bynajmniej z mojej zachłanności. :D Po prostu skończyły mi się podstawowe produkty, musiałam więc uzupełnić nieco zapasy. I tak oto marzec okazał się oficjalnym miesiącem powrotów do kosmetycznych ulubieńców! 





Zakupem półlitrowego Biovaxa chwaliłam Wam się już miesiąc temu. Niedługo po nim do rodzinki dołączyła nowa butla mojego wybawiciela - Emulsji do higieny intymnej Biały Jeleń, o której przeczytać mogłyście kiedyś już tutaj - klik. Czy nadal podtrzymuje swoje zdanie na temat tego produktu? O tak! Wciąż tak samo intensywnie koi, łagodzi i zapobiega rozwojowi infekcji. Jeżeli borykacie się z podobnymi problemami, koniecznie zainteresujcie się tym kosmetykiem. 

Drugim powrotem okazał się szampon aloesowy z Equilibry. Intensywnie zachwycałam się nim na początku przygody z blogowaniem. Jak spisuje się dziś? Nadal tak samo. :) Bardzo ładnie oczyszcza, a jednocześnie nawilża włosy. Starą recenzję przeczytanie o tutaj - klik. Planuję w najbliższym czasie jeszcze raz napisać o tym kosmetyku, bo według mnie naprawdę warto poświęcić mu więcej uwagi!

Ponadto, w marcu do mojego koszyka wpadło jeszcze kilka produktów:
  • Peeling enzymatyczny z Ziai 
  • Naturalna gąbka konjac do oczyszczania twarzy
  • Tusz do rzęs z Pierre Rene
  • Korektor 2 w 1 z Eveline
Więcej grzechów nie pamiętam. Mimo wszystko w marcu przybyło mi 6 kosmetyków, z czego wszystkie były mi po prostu potrzebne - chyba nie jest tak źle? ;) 





W marcu przyszły też do mnie dwie paczuszki. Pierwsza z nich pochodzi z firmy Yodeyma. Na ich stronie można zamówić za darmo dowolnie wybraną próbkę perfum. Swoją Adrianę zamówiłam, uwaga, przed Bożym Narodzeniem! Pamiętam, że brałam nawet pod uwagę podarowanie jej komuś w prezencie. Tymczasem list z flakonikiem przyszedł do mnie około 20 marca. Jakby tego było mało, kartonik jest wgnieciony (na stronie, na której leży) a etykietka na buteleczce naklejona krzywo i niedbale. Jest dość mocno zgięta, choć zagięcie to wypada na tyle flakonika. Zapach sam sobie może i nie aspiruje na woń mojego życia, ale jest całkiem przyjemny. Jeśli zaś chodzi o resztę... cóż, producent raczej nie zachęcił mnie do złożenia kolejnego zamówienia. ;)

Druga paczuszka to niespodzianka od kochanej Eter! :) Zostałam zaopatrzona w dwie maski, dwa olejki i dwa żele. Niezmiernie się ucieszyłam, zwłaszcza, że części produktów nie dostaniemy w Polsce. Dziękuję raz jeszcze!






Oprócz uzupełniania kosmetycznych zapasów, rzecz jasna radośnie używałam tego, co już mam na stanie. A niektóre z tych produktów spisywały się tak dobrze, że mogłabym korzystać z nich bez przerwy! :) I tak właśnie jest z moją kochaną Rouge Edition Velvet - 07 Nude ist, która była jedyną kolorową pomadką, jaka zagościła na moich ustach w marcu. Nosiłam ją niemal codziennie i muszę przyznać, że te wszystkie ochy i achy na temat tej serii absolutnie nie są przesadzone! 






Osiągnięciem marca mianuję dwa (udane!) podejścia do tortilli z kurczakiem! :) Największym wyzwaniem było zrobienie takiego ciasta, które nie spieka się na węgiel ani nie twardnieje na patelni. Rozwiązaniem okazało się dolewanie do ciasta gorącej wody zamiast mineralnej - placki wychodziły giętkie i elastyczne. 

Bardzo cieszy mnie gotowanie, ale niestety - bardzo nie mam ku temu warunków. Na co dzień dysponuję szalonym sprzętem AGD w postaci samoopróżniającej się lodówki i czajnika, względnie mikrofalówki. W weekendy, gdy wracam do domu przeważnie mam milion rzeczy do robienia, a obiad już dawno czeka, nie mam więc jak realizować swoich kulinarnych ciągotek. Na szczęście za kilka miesięcy będę już zdana tylko na siebie. Po dwóch latach na bursianej stołówce nic nie cieszy tak bardzo jak perspektywa samodzielnego przygotowywania posiłków! 





A Wam, jak minął marzec? :) Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was swoją paplaniną. :D Jeśli jednak tak było, możecie mi o tym powiedzieć w komentarzu, a także na asku - w pełni anonimowo! :D 



Pozdrawiam Was cieplutko i życzę pięknego, słonecznego kwietnia! 

Linkin