sobota, 28 listopada 2015

Mój pierwszy manicure hybrydowy! Semilac || 005 Berry Nude



Stało się! I ja wreszcie wciągnęłam się w coś, o czym pół blogosfery trąbki od roku. :) Dzięki mojej Kochanej Gumi, która postanowiła pozbyć się nieużywanego sprzętu, stałam się szczęśliwą posiadaczką lampy i kilku kolorków hybryd z AllePaznokcie. Postanowiłam też skorzystać ze swojej zniżki w Pigmencie i dokupiłam bazę i top Semilaca oraz swój pierwszy kolorek - Berry Nude. 







Jest dokładnie taki, jak się nazywa! Trochę jagódka, trochę nude. W każdym świetle wyglądał nieco inaczej, a ja zakochałam się w nim dokumentnie i bez reszty. :) 

Jeśli chodzi o samo wykonanie hybryd, byłam pełna podziwu dla samej siebie. Należę do tego nielicznego grona kobiet na świecie, które bez problemu zrobią równiusią kreskę eyelinerem, ale ładnie paznokci pomalować to już nie potrafią. Przynajmniej przy tradycyjnych lakierach nigdy nie udało mi się tego uczynić przyzwoicie. Z hybrydami sprawa jest o wiele prostsza - łatwiej o korektę, nie powstają zacieki, a po utwardzeniu nie ma mowy o odbitej pościeli! Pierwszy raz w życiu miałam idealnie pomalowane paznokcie własnymi siłami. :)

Lakier nosiłam trochę ponad tydzień - po tym czasie dostałam napadu stresu i zaczęłam skubać bok płytki, uszkadzając sobie lakier. Brawo ja. Nie mniej jednak nie mogę się doczekać, aż paznokcie nieco mi urosną, a naga jagódka będzie się na nich prezentować jeszcze piękniej. :) 






A Wy, często nosicie manicure hybrydowy? Wykonujecie go same, czy może odwiedzacie kosmetyczkę? Koniecznie dajcie znać, jakie są Wasze ulubione kolory! :)


czwartek, 26 listopada 2015

Vita Liberata - piękna opalenizna w środku jesieni? :)




Jestem raczej bladą osobą. Może nie typową córką młynarza, ale jednak daleko mi do śniadej karnacji. Latem nie opalam się wcale - leżenie plackiem na plaży czy na tarasie jest totalnie nie dla mnie. Cała moja opalenizna jest skutkiem tylko i wyłącznie przebywania na słońcu, a nie przypiekania się jak kiełbaska na ruszcie. :D W tym roku jednak było z tym wyjątkowo krucho - znakomitą większość wakacji przepracowałam. W pozostałe dni natomiast nie zapominałam o filtrach - jednak zdrowie i brak konieczności okładania się kefirem przedkładam nad walory estetyczne wynikające z muśniętej słońcem skóry. Koniec końców, to lato pozostawiło mnie wyjątkowo bladą i bez koloru. 

Gdy dostałam możliwość przetestowania samoopalającego lotionu Vita Liberata, zgodziłam się bardziej z ciekawości niż z realnej potrzeby. Jest to pierwszy samoopalacz w kremie, jaki kiedykolwiek wylądował na moim  ciele. W wakacje kilkakrotnie użyłam chusteczek koloryzujących, ale jakoś nie zapałałam do nich wielką miłością. Czy polubiłam za to tę opaleniznę w tubce? 






Lotion zamknięty jest miękkiej, plastikowej tubce o pojemności 100 ml. Jest elegancka, choć ciutkę niepraktyczna - trzeba uważać podczas aplikacji, aby nie ścisnąć jej zbyt mocno. Sam produkt to rzadki, lejący się balsam w kolorze ciemnego brązu. Na uwagę zasługuje przede wszystkim skład produktu:


Aloe Barbadensis (Aloe Vera) Leaf Water*, Dihydroxyacetone***, Glycerin*, Cetearyl Alcohol, Cetyl Alcohol, Glyceryl Stearte, Panthenol**, Disodium EDTA, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter (Beuree)**, Saccharide Isomerate***, Tocopheryl, Acetate**, Cucumis Melo (Melon) Fruit Extract, Benzyl Alcohol***, Salicylic Acid***, Sorbic Acid***, Hyaluronic Acid, Vitis Vinifera (Grape) Seed Extract**, Litchi Chinensis (Lychee) Fruit Extract**, Rubus Idaeus (Raspberry) Seed Extract*, Hydrolysed Silk (Soie), Glycyrrhiza Glabra (Licorice) Extract*, Cananga Odorata Flower Oil**, CI 42090 (Blue 1 ), CI 17 200 (Red 33), CI 19140 (Yellow 5)



Jest naprawdę bardzo, bardzo ładnie. :) Już na pierwszym miejscu widzimy sok z aloesu, dalej mamy glicerynę, panthenol, masło shea, proteiny jedwabiu czy ekstrakty z owoców. Jest to niewątpliwie jeden z lepszych składów tego typu produktów, jaki widziałam. Podczas wakacji rozglądałam się za jakimś ciekawym samoopalaczem i wszystkie odstraszały mnie samą chemią w składzie. I tutaj oczywiście znajdziemy barwniki, ale o to przecież chodzi. :)

Co z działaniem? Najpierw skupimy się na tym, co wynika z początku składu - nawilżenie. Lotion naprawdę bardzo dobrze sprawuje się w tej kwestii. Spełnił wymagania mojej suchej na potęgę ostatnimi czasy skóry, za co wielki plus. 






Samoopalacz aplikowałam rękawicą, którą dostałam w zestawie. Raczej nie proponowałabym porywanie się na niego gołymi rękami, bo po prostu możemy mieć nieestetyczne plamy na dłoniach. Jakie były efekty? Skóra, jak wspomniałam, była ładnie nawilżona, rozpromieniona i delikatnie ciemniejsza. Nie był to przerysowany efekt, ale jednak zauważalny - niestety tylko dla mnie, już nie dla oka aparatu. Opalenizna utrzymywała się przez dwa - trzy mycia. Efekt można pogłębiać poprzez nakładanie preparatu częściej. 

Lotion nanosiłam zawsze na wypeelingowaną skórą, dzięki czemu ładnie i równo po niej sunął, nie pozostawiając zacieków. Efekt, jak i sama aplikacja naprawdę bardzo mi się podoba - to nie tylko dotyk słońca, ale i luksusu. ;) 







Produkt spodobał mi się na tyle, że póki co schowam go głęboko w szufladzie i odkurzę dopiero na wiosnę, kiedy będę miała okazję pochwalić się piękną opalenizną. ;) Lotion jest zdatny do użycia przez sześć miesięcy po otwarciu. 

Niewątpliwym minusem jest natomiast cena. Jest to produkt luksusowy i za tenże luksus po prostu trzeba swoje zapłacić. Jeśli jednak ktoś ceni efekt naprawdę ładnie rozpromienionej skóry i jednocześnie zwraca uwagę na składy kosmetyków - jest to na pewno produkt godny polecenia. W Polsce marka Vita Liberata dostępna jest na wyłączność w perfumeriach Sephora. Oczywiście, jak zawsze w jej wypadku warto polować na zniżki - w okresie świątecznym na pewno pojawią się kupony do sklepu online, może wiec warto podarować komuś słonce w tubce pod choinkę? :) 

Samoopalacz dostępny jest tutaj: klik. Rękawica - tutaj: klik. 


Znacie tę markę? Jak jest u Was z samoopalaczami - stosujecie je w rajstopowo - spodniowym okresie, czy zostawiacie tę przyjemność wyłącznie na ciepłe miesiące? A może jak ja dotychczas, nie aplikowałyście ich wcale? 


wtorek, 24 listopada 2015

Międzynarodowy Kongres i Targi LNE&SPA - relacja :)




Witajcie Kochane! Dziś wreszcie przyszła pora na relację z targów, w których miałam okazję uczestniczyć w zeszłym tygodniu. Jeśli macie ochotę, zapraszam na podróż na festiwal kolorów i zapachów! 





Kongres połączony był z targami. Na trzech salach jednocześnie odbywały się wykłady, w tym samym czasie na hali targowej czekało na nas setki stoisk z najróżniejszymi cudeńkami. W pierwszym dniu niestety dotarłam zbyt późno, żeby załapać się na interesujące mnie prelekcje - nadrobiłam to jednak buszowaniem po straganach i wyłapywaniem takich kolorowych perełek. :)

Pierwszą rzeczą, która zaskoczyła mnie zdecydowanie na plus była organizacja - w zasadzie na każdym kroku można było spotkać kogoś, kto służył pomocą, sale i stoiska były czytelnie oznakowane. Największym udogodnieniem była darmowa aplikacja mobilna, w której można było zapisać się na wybrane wykłady, przejrzeć listę wystawców, zobaczyć mapę itd. 







Jeśli chodzi o stoiska, to czekała nas tutaj prawdziwa gratka - wszystkiego można było dotknąć, powąchać, spróbować. Sprzedawcy byli naprawdę bardzo różni - od typowo profesjonalnych firm oferujących wyposażenie gabinetów po znane nam wszystkim firmy kosmetyczne jak Ziaja. Największe tłumy bezsprzecznie ustawiły się przy Semilacu i Neonail oraz przy stoiskach oferujących naprawdę tanie akcesoria pierwszej potrzeby jak aceton, patyczki do skórek czy bloczki polerskie. 







Pierwszego dnia miałam także okazję skorzystać z badania skóry głowy u Pani Trycholog. Biedna doktor była tak wymordowana, że już ledwo mogła mi cokolwiek powiedzieć. ;) Dowiedziałam się jednak, że mój skalp wygląda wzorowo, nie dopatrzyła się żadnych śladów łupieżu czy innych niepokojących objawów. Ze zrezygnowaniem stwierdziła, że w sumie to nie proponuje mi nawet specjalistycznego szamponu, bo nie ma po co. :D Zwróciła też uwagę na całą masę wyrastających, malutkich włosków - miód na moje uszy! <3 






Przy niektórych stoiskach można było skorzystać z najróżniejszych zabiegów czy usług - a to depilacja pastą cukrową, a to makijaż czy manicure. Była to też okazja na podpatrzenie profesjonalistów w pracy czy wymianę doświadczeń - sama jednak nie skorzystałam z takiej okazji. 







W niedzielę rano spotkałyśmy się w kameralnym gronie na blogowych pogaduchach. Towarzyszyła nam pani Ewa Wasiak - blogująca Kosmetyczka Roku 2013. Okazała się bardzo ciepłą i pogodną osobą, poznanie jej było więc samą przyjemnością. ;) 





Po spotkaniu udałam się na warsztaty. Pierwszy z nich dotyczył zdobień paznokci wykonanych żelami i lakierami hybrydowymi. O ile sama pani prowadząca była naprawdę bardzo miła i kompetentna, a jej prace budziły zachwyt, o tyle sama strona techniczna pokazu była mocno średnia. Kamera ustawiona była w taki sposób, że praktycznie nie było widać tego, co dzieje się na paznokciu podczas malowania wzorów. Mimo wszystko kilka ze zdobień na pewno powtórzę, a kwiatuszki ze złoceniami już dumnie noszę. ;) 


Drugi wykład, na który się wybrałam nosił tytuł Hollywodzka sztuka modelowania owalu twarzy przy użyciu zdrowych i bezpiecznych dla skóry kosmetyków wegańskich Emani. O ile same produkty Emani naprawdę bardzo mi się spodobały, o tyle sam wykład... nieszczególnie. Większość prelekcji zajęła prezentacja o historii marki i jej założycielce, na sam makijaż natomiast zabrakło czasu. Wizażystka zdążyła nałożyć korektor, podkład i puder. Samego modelowania też nie było tam zbyt wiele i z ręką na sercu mogę powiedzieć, iż nie dowiedziałam się absolutnie niczego nowego. Najgorsze jednak było oświetlenie - kompletnie nie było widać tego, co działo się na twarzy modelki, było po prostu zbyt ciemno. Na plus jednak zasługuje to, co działo się po wykładzie - wizażystka zaprosiła wszystkich uczestników na stoisko firmy i tam dokończyła pokaz, wykonując makijaż na ochotniczkach.









Całe wydarzenie było prawdziwą gratką nie tylko dla profesjonalistów, ale i dla takich osób jak ja. ;) Choć nie kupiłam wiele, mogłam nacieszyć oko pięknymi kolorami i pooglądać kosmetyki, które raczej nie są dostępne stacjonarnie. Koreańskie kremy BB, Steam Cream, pędzle Maestro, produkty Kryloan i ..można by wymieniać bez końca. Sama przygarnęłam tylko dwa pędzelki Maestro - małą kuleczkę do twarzy i cieniutki, precyzyjny skośnie ścięty. Trzeba przyznać, że ceny były bardzo atrakcyjne, przynajmniej na niektórych stoiskach. ;) 





To co, kto wybiera się ze mną za rok? :)

Ściskam!

wtorek, 17 listopada 2015

Dzień dla włosów i krótkowłose refleksje








Wieki nie pisałam już nic o włosach! Po części dlatego, że po ścięciu stały się nudne jak flaki z olejem - zdrowe jak diabli i odporne na wszystko. Przez kilka pierwszych tygodni było im zupełnie obojętne, czy nałożę olej i bogatą maskę, czy umyję żelem pod prysznic i zostawię je same sobie - naprawdę. Teraz pomału zaczyna do mnie wracać przykra rzeczywistość cienkowłosej, choć muszę im przyznać - nadal trzymają się dzielnie. 

Dziś pokażę Wam, czego ostatnio używam w ich pielęgnacji oraz jak wygląda wersja na bogato. Trochę sobie ponarzekam i poopowiadam, jak to jest żyć z najkrótszymi włosami w życiu. :D 








Kilka godzin przed myciem w kosmyki wtarłam dość znaczną ilość oleju arganowego. Powróciłam do niego po długim czasie raczej nie z sentymentu, a z przyczyn czysto pragmatycznych - miałam go gdzieś tam w zapasach. Tuż przed kąpielą włosy były już niemal całkiem suche - niepierwszy niemy krzyk, że zaczyna im czegoś brakować. ;)

Szampon, którego aktualnie używam to Il Salone Milano. Na pewno opowiem o nim więcej w najbliższym czasie, podobnie jak o balsamie z tej samej serii. Tym razem postanowiłam zmieszać go z malinowym Alberto Balsam - kiedyś był moim ulubieńcem, teraz, po zmianie składu nie zachowuje się już tak dobrze. Zmieszane odżywki trzymałam na głowie jakieś 10 minut. 

Po wstępnym odsączeniu w bawełnianą koszulkę, w skalp wtarłam Joannę Rzepę, kurację wzmacniającą. Ten produkt już po raz kolejny mnie nie zawiódł - ostatnio potwierdziła to nawet pani Trycholog na krótkim badaniu, o którym opowiem Wam w najbliższym czasie. :) Etapem końcowym było dostarczenie im niebotycznej porcji silikonów - najpierw z mgiełki Gliss Kur, a następnie z Serum Pantin, o którym wspominałam już tutaj - klik. 








Po takiej pielęgnacji były mięciutkie i pachnące, ale.. no efekt widzicie sami. Końcówki dostały już właściwemu sobie fiu-bdźciu, przez co cała fryzura nie wygląda zbyt dobrze. Zaraz po podcięciu tworzyły jeszcze logiczną całość, teraz znów zaczynają żyć własnym życiem - zupełnie jak za czasów, gdy sięgały za połowę pleców. 

Ponadto zauważalny jest - delikatny, ale zawsze - puch. Zjawisko, z którym już naprawdę dawno nie miałam do czynienia, a oznacza ono jedno - zbyt małą ilość oleju. Pora się nawrócić i nakładać go częściej niż dwa razy w miesiącu. ;) Minimalistyczna pielęgnacja już pomału przestaje służyć moim włosom. Coraz bardziej zaczynają przypominać te przed wielkim cięciem - wrażliwe, delikatne i cienkie. A jako że zachciało mi się zapuszczania, chyba muszę się mocniej przyłożyć do ich pielęgnacji... trzymiesięczny okres włoso-lenia czas zażegnać. 










Trzeba im przyznać - na powyższym zdjęciu wyglądają wyjątkowo żałośnie. :D W dotyku są miękkie i sprężyste, nie widać ani pół rozdwojonej końcówki, nie urywają się w połowie długości i generalnie są w naprawdę niezłej kondycji - ale niestety, przestały to już po sobie okazywać.Wróciłam więc tym samym do punktu wyjścia sprzed półtorej roku jak nie lepiej. ;) 

Inną sprawą jest kwestia cięcia. Nożyczki nie tknęły ich od lipca i coraz bardziej czuję, że wizyta u fryzjera jest im niezbędna. Fryzura straciła kształt, włosy kompletnie przestały się układać. Zapuszczanie zapuszczaniem, ale jakoś wyglądać by wypadało. Pierwszy raz także jak sięgam pamięcią pasma przy twarzy mają taką samą długość, co reszta włosów. Sprawia to, że cały czas mi przeszkadzają, wpadają do oczu, kleją się do pomalowanych ust i generalnie robią masę innych rzeczy, których robić nie powinny, z wkomponowywaniem się w moje posiłki łącznie. I to właśnie przez to (no dobra, przez Baśkę trochę też :< -> klik) tak bardzo zachciewa mi się ostatnimi czasy grzywki. Koniecznie dajcie znać, co o tym pomyśle myślicie. :D 








O, proszę. Tutaj dobrze widać, co się dzieje z moimi drogimi końcówkami. Cholery z nich są straszne. Już nawet nie dlatego, że psują cały efekt i zmuszają mnie do układania ich na szczotce przy suszeniu (czego z lenistwa nie robię, wolę chodzić z pierdzielem na głowie) ale bardziej dlatego, że dają nadzieje na fale. Ale chyba po tylu latach już nie mam się co łudzić. Zbyt długo próbowałam dać im szanse wykazania się w tej materii. :D

Czy to wszystko o czym pisałam i fakt, że znów chcę je zapuścić oznacza, że żałuję cięcia? Oczywiście, że nie! W krótkich włosach czuję się bardzo dobrze, nie wspominając już o tym, jak wygodna i mało wymagająca jest to fryzura. :) Po prostu chciałabym spróbować jeszcze raz zapuścić je chociaż do takiej długości, jaką miały ostatnio. 

Z wizytą u fryzjera poczekam chyba do urodzin - zrobię sobie prezent, a co! Oznacza to jednak jeszcze ponad miesiąc bidowania z obecnym stanem rzeczy na głowie... może wytrzymam, trzymajcie kciuki. ;) 

Koniecznie dajcie znać, jeśli macie jakąś wizję - przede wszystkim na te nieszczęsne pasma przy twarzy. :) Lubicie takie luźniejsze posty, czy może wolicie więcej konkretów i mniej gadania? 

Ściskam! 

niedziela, 15 listopada 2015

Mój sposób na (prawie) idealną kreskę - linia + oprawa :)







Kreska. Łapka w górę, kto nigdy nie klął pod nosem podczas próby jej malowania? Kto nigdy nie pomyślał ja tak nigdy nie będę umieć? Jeśli znajdzie się taki śmiałek, to mogę się założyć, że będzie w znacznej mniejszości. :D 

Kreska jest czymś tak wyraźnym i mocnym (bez znaczenia, jakiej jest grubości czy długości) że niemal zawsze gra pierwsze skrzypce w makijażu. Zwraca uwagę na oko tak bardzo, że równie dobrze mogłybyście krzyczeć przez megafon cały dzień - hej hej, patrzcie na moje powieki! Efekt byłby podobny. :) Skoro tak bardzo skupia spojrzenia, warto zadbać o to, by była perfekcyjna. Lepiej nie mieć jej wcale, niż mieć niedbałą, niechlujną czy nierówną. 










Sama długo nie mogłam dojść do tego, jak rysować kreskę, aby była naprawdę dopracowana. Wreszcie po miesiącach prób i błędów, upapranych linerem rzęs, niesymetrycznych jaskółek, nierówno zwężających się w wewnętrznych kącikach czy zbyt grubych krech doszłam do tego, jak to się robi. Na moich oczach, moich, własnych, schowanych takich, wycofanych i głęboko osadzonych. Nie ręczę za osoby wypukłookie, nigdy takich nie miałam okazji malować. ;) 

Dzisiaj opowiem Wam, jak wykonuję kreski na powiece - będzie nie tyle o samej technice wykonywania kreski, co o wszystkim innym, co po drodze jest ważne. Bo tak naprawdę nawet najrówniej i najpiękniej namalowana kreska nie będzie wyglądać ładnie, jeśli nie zadbany o odpowiednią dla niej oprawę. :)








1. Zakryte cienie pod oczami, podkreślone załamanie i brwi


Tego, że absolutnie żaden makijaż  nie będzie dobrze wyglądał bez zakrycia cieni myślę, że nikomu nie muszę tłumaczyć. Nieistotne, jak bardzo misterną pracę odwalimy na powiekach, fioletowe zasinienie unicestwi wszystkie nasze starania. U mnie w tych obszarach doskonale spełnia się korektor Collection Lasting Perfection 01. Jest idealnie żółciutki, bardzo jasny i naprawdę niesamowicie trwały. Używam go także na policzkach, na niedoskonałościach i przebarwieniach oraz jako bazę pod cienię - super produkt! 

Podobnie jak zakryte cienie, brwi ogrywają równie istotną rolę w każdym makijażu. W przypadku kreski są podwójnie istotne. Liner mocno skupia spojrzenie innych na powiekach i to one wysuwają się na pierwszy plan. Z niepodkreślonymi, mało widocznymi brwiami twarz nagle ogranicza nam się do samej linii rzęs - potrzebujemy czegoś, co przywróci jej harmonie i proporcje. 

Powyższe dwa punkty są tak samo ważne dla absolutnie każdej twarzy. Podkreślone załamanie jest natomiast szczególnie istotne w przypadku osób o budowie oka podobnej do mojej - to najprostszy i najbardziej efektowny sposób, na wydobycie i powiększenie oczu głęboko osadzonych. Ja w tym celu zawsze używam matowych cieni - zazwyczaj średnich brązów, rzadziej ceglastego czy burego koloru. Bez podkreślonego załamania moje oko z kreską wygląda po prostu niepełnie - cała iluzja powiększającego oko makijażu kończy się wraz z linią eyelinera. Z wycieniowanym obszarem nad ruchomą powieką całość zyskuje spójności i głębi. To tylko minuta więcej roboty, a naprawdę robi ogromną różnicę! :)



Oko gotowe na kreskę. :)


2. Gwóźdź programu! 


Z tak gotowym okiem możemy przystąpić do malowania samej kreski. Aby była ona równiusia i dopracowana, potrzebujemy odpowiedniego narzędzia. Kiedyś bardzo lubiłam Liquid Precision z Eveline, o którym obszerniej pisałam tutaj - klik. Wciąż doceniam jego wygodny, gąbeczkowy aplikator, ale odkąd poznałam żelowy eyeliner z Maybelline wiem, że to zupełnie inny komfort pracy. Jest tak nieprawdopodobnie masełkowy i tak cudownie gładko sunie po powiece, że tego nie da się opisać słowami! 








Do aplikacji żelowego eyelinera potrzebujemy odpowiedniego pędzelka. Sama chętnie korzystam z tego dołączonego do opakowania oraz z płaskiego pędzelka do ust. Nie lubię w tej roli pędzelków skośnie ściętych, ale jest to kwestia bardzo indywidualna i każdy musi znaleźć pasujące mu narzędzie. ;) 

Myślę, że opisywanie tego, jak krok po kroku rysuję kreskę nieco mija się z celem. Sama przeczytałam dziesiątki takich poradników a to, jak sama to robię to wypadkowa wszystkich z nich. Każdy i tak zrobi to w sposób, który jest dla niego najwygodniejszy - grunt tylko, żeby przestrzegać kilku zasad. To one zagwarantują nam idealną kreskę, a nie fakt, czy zaczniemy ją od wewnętrznego, czy od zewnętrznego kącika. ;)










  • Jaskółka musi być przedłużeniem dolnej powieki!
Zasada absolutnie święta. Nie znam ani nie potrafię wyobrazić sobie osoby, która dobrze by wyglądała ze zbyt nisko zjeżdżającą kreską. Oko wtedy wydaje się smutne i opadające. Nie warto także rysować kreski pod zbyt ostrym kątem - to z kolei funduje nam wiecznie zdziwioną minę, choć w moim odczuciu jest już mniejszym błędem, niż obieranie zbyt dużego kąta. 

Mój sposób na linie pod odpowiednim kątem? Przykładam pędzelek do zewnętrznego kącika dolnej powieki i patrząc na wprost, rysuję dolną granicę kreski. Później jej kraniec łączę z górą powieką, tworząc sobie kontur trójkąta, który następnie wypełniam. 










  • Kreska nie powinna zajmować całej powieki!

Oczywiście są osoby, które lubią taki makijaż i nie widzę powodu, żeby mieć cokolwiek przeciwko nim. :) Moje oko jednak znacznie lepiej wygląda, gdy między kreską a załamaniem jest jeszcze widoczna powieka. Inna sprawa, że zbyt gruba kreska skraca optycznie rzęsy - jeśli nie wystają one nad linię, przy otwartym oku są niemal niewidoczne. Dlatego ważne jest, aby znać umiar i nie rysować sobie kresek grubości połowy palca. :D 



  • Równa, gładka linia

To kolejny punkt, na który warto zwrócić uwagę. Operując linerem żelowym nie mam już problemu z poszarpaną kreską - produkt jest tak miękki, że nie tworzy ostrych krawędzi. Zdarza się jednak, że podczas rysowania omsknie nam się ręka - wtedy najlepiej ratować się - jak najszybciej! - czystym, precyzyjnym pędzelkiem zmoczonym w płynie micelarnym lub spiczasto zakończonym patyczkiem kosmetycznym. Jeśli mimo wszystko macie problem z narysowaniem gładkiej linii, dobrym patentem jest rozmazywanie jej czarnym cieniem - taka rozmyta kreska wiele nam wybacza, a wygląda równie ładnie - jeśli oczywiście nie przesadzimy z rozcieraniem jej na całą powiekę. ;) 








  • Ładnie wytuszowane rzęsy

Rzęsy są kolejnym punktem, którym warto poświęcić uwagę. Jeśli tylko kreska nie jest zbyt gruba, mocno skupia na nich uwagę. Co z tego wynika? Gdyby nasz tusz byłby sklejającą paskudą zostawiającą nam mnóstwo grudek na końcówkach rzęs, kreska tylko podkreśli ten efekt. 



A Wy, jak często rysujecie kreski? Doszłyście już do perfekcji, czy wciąż ćwiczycie? Na co szczególnie zwracacie uwagę? Bardzo mnie ciekawi, czy tak jak ja nie możecie obyć się bez dodatkowej pracy z cieniami w załamaniu, czy może kreska robi Wam całą robotę i oprócz niej nie potrzebujecie niczego więcej? 

Mnie oczywiście nadal zdarza się bad eyeliner day, kiedy jaskółki rozjeżdżają się pod totalnie różnym kątem, kreski w wewnętrznym kąciku zwężają się w różnych punktach, a całość jest tak niesymetryczna, jakby przynajmniej był to efekt pieczołowicie zaplanowany... cóż, pocieszam się tylko, że zdarza mi się to coraz rzadziej. :D 

Jak jest z Waszymi kreskami? A może zupełnie ich nie malujecie? :)



czwartek, 12 listopada 2015

Jesienne spotkanie Blogerek - Krakowska Hellada :)



W ubiegłą sobotę miałam przyjemność uczestniczyć w Jesiennym Spotkaniu Blogerek organizowanym przez znaną mi już skądinąd Madzię i dopiero poznana, acz równie sympatyczną Anitę. Już na wstępie chciałam dziewczynom serdecznie pogratulować i przede wszystkim - podziękować! :) Kilka godzin upłynęło w naprawdę miłej atmosferze. Buzie nam się nie zamykały, miło było zobaczyć ponownie znane twarze i poznać zupełnie nowe osoby. :) 






Wciąż nie mogę przeżyć, że na tym zdjęciu taka wielka jestem. Zajęłam 2/3 kadru. :D 

Miłą atmosferę dopełniło równie dobre jedzenie, kawa i babskie pogaduchy. Jako że na co dzień raczej nie mam na kim uskutecznić swojego gadulstwa, spotkanie aż tylu równie gadatliwych osób było naprawdę miłą odmianą od szarej codzienności. :) Szkoda tylko, że nie starczyło czasu, aby z każdą dziewczynę poznać trochę bliżej. Cóż, do następnego razu, mam nadzieję! 

W spotkaniu udział wzięły: 


Madzia - organizatorka - rainbow-above-me.blogspot.com
Aneta - druga organizatorka - anittkova.blogspot.com
Madzia - www.madziof.pl
Kornelia - zakatekrudej.pl
i ja. :)








Dziewczyny postarały się nie tylko w kwestii wyboru lokalu czy Uczestniczek, ale i prezentów. Nie pytajcie, ile zajęło nam znoszenie tego wszystkiego z mieszkania Madzi ani jaką minę miał taksówkarz. :D 

Podarunkami obdarowały nas następujące firmy:






Osobiście najbardziej ucieszyłam się z kolorówki, pudru ryżowego, odżywki do rzęs czy lakieru hybrydowego. Część rzeczy znalazła już nowych właścicieli, część już wylądowała w łazience i na toaletce, toteż nie pokażę Wam wszystkiego, ale na pewno recenzji co ciekawszych produktów można się spodziewać już wkrótce. :)










Jeśli jednak chciałybyście zerknąć, co ciekawego nam się trafiło, ale spróbować sobie wyobrazić, dlaczego ludzie dziwnie na mnie patrzyli, jak wracałam ze spotkania obładowana kolorowymi torebkami... zerknijcie do Madzi, pięknie wszystko obfotografowała -> madziof.pl  :) 





Jeszcze raz dziękuję za miłe popołudnie! 

wtorek, 10 listopada 2015

Moje małe kosmetyczne dziwactwa







Każdy ma jakieś małe zboczenia, prawda? Ja chyba mam ich całkiem sporo, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, z czego śmieje się mój Luby. A ostatnio często śmieje się obserwując mnie podczas porannych czynności, co też skłoniło mnie do sklecenia niejako drugiej części pisanego dawno dawno temu TAGu na podobny temat. To co, pośmiejemy się razem? :) 


  • Kosmetyki tylko w opakowaniach airless! 


Nienawidzę wsadzać paluchów do opakowania. Brrr! Nie dość, że pakujemy do kosmetyku zarazki, to jeszcze przyśpieszamy jego oksydację i generalnie robimy same paskudne rzeczy. O ile jestem w stanie znieść opakowania-słoiczku w przypadku kosmetyków do włosów i do ciała, tak w przypadku twarzy - nie ma mowy! Już nie pamiętam, kiedy ostatnim razem używałam tego rodzaju kremu i skutecznie omijam je na sklepowej półce. Jedyny wyjątek czynię dla maści cynkowej, która sama w sobie jest tak antybakteryjna, że wszystko jej jedno. :D






  • Pędzelek do ust... serio?

Mam swojej kolekcji jeden pędzelek przeznaczony typowo do wypełniania ust pomadką. I go uwielbiam, genialna sprawa. Do nanoszenia precyzyjnie linera czy zagęszczania linii rzęs jest naprawdę super, ale do ust? Nieporozumienie zupełne - przede wszystkim nanosi zbyt grubą warstwę szminki, przez co produkt jest po prostu nietrwały. Aplikując cienką warstwę za to trzeba się nieźle namachać. Zupełnie nie dla mnie, mam na to inne sposoby. 

  • Daje całusa wacikom

Każdy potrzebuje trochę czułości, czyż nie? Co prawda nie taki jest główny motyw moich porannych pocałunków z wacikami, ale warto szukać ciekawszych wytłumaczeń. :D Zawsze, gdy maluję usta pomadką odciskam nadmiar w wacik. Dzięki temu zbieram nadmiar, który mógłby mi ewentualnie w ciągu dnia wywędrować poza kontur ust. Zwiększa się także trwałość produktu, uzyskuję też mniej przerysowany efekt - też dajecie buziaki wacikom? :) 




  • Patyczki higieniczne podstawą mojej toaletki!

Obyłabym się bez połowy moich pędzli. W dni, w które naprawdę się śpieszę, a jednocześnie chcę mieć dość dopracowany makijaż spokojnie wystarczają mi trzy - duży do pudru, do różu i jakiś pędzelek do blendowania. Bez patyczków higienicznych natomiast obyć bym się nie potrafiła. :D Nimi ratuję odbitą maskarę (mam długie rzęsy i bardzo niesprzyjającą temu budowę oka - przy nowych, płynnych tuszach nie da się nie umorusać! :<), czyszczę obszar pod brwią czy... wypełniam usta. To właśnie one zastępują mi pędzelek do szminki i w tej roli sprawdzają się genialnie - nie nakładają zbyt grubej warstwy, za to ładnie wpracowują produkt w wargi, dzięki czemu jest bardziej trwały. Łatwiej też uzyskać nimi precyzyjny kontur. Moim absolutnym hitem są patyczki z cieniutką końcówką - kosztują dosłownie kilkadziesiąt groszy więcej, a działają cuda! :D








  • Pudruję róż i bronzer

To właśnie jedna z rzeczy, której Kochany nie mógł pojąć. Jak to - bawisz się z tym bronzerem i jakimś czubatym pędzelkiem parę minut, a potem znowu bierzesz tę wielką szczotę i nakładasz na to puder! Cały sekret tkwi w tym, że puder, które używam jest praktycznie całkiem transparentny. Nie zmienia więc koloru ani różu, ani bronzera, ale za to bardzo ładnie go rozciera i zmiękcza granicę. Ten trik na pewno spodoba się osobom średnio wprawionym w konturowaniu, ale i tym, które lubią delikatny i nienachalny efekt. :) 




  • Nie czytam recenzji kosmetyków pielęgnacyjnych, które chce kupić

Tutaj sporo się zmieniło, bo dawniej nie kupiłabym kosmetyku bez uprzedniego researchu. Na chwilę obecną po prostu wybieram produkty, których skład mi odpowiada, nie sugerując się opinią innych. Nauczyłam się, które składniki odpowiadają mojej trudnej cerze, znam jej wymagania i potrafię je zaspokoić. Opinie osób o zupełnie innych typach cery potrafiły mi nieźle namieszać w głowie, teraz już po prostu zdaję się tylko na swoją intuicję i wychodzi mi nieźle. Problem polega na tym, że moja cera jest naprawdę dość abstrakcyjna - pewnie osobom o bardziej zdefiniowanym typie jest łatwiej odnaleźć swoje odbicie w recenzjach innych. ;) 

Nieco inaczej ma się sprawa z kosmetykami kolorowymi - tutaj często sugeruję się opinią innych, bo rzeczy takie jak pigmentacja nie zależą od konkretnego typu naszej cery.










  • Załamanie powieki - punkt obowiązkowy


Myślę, że każda z nas ma taki punkt, na który w makijażu zwraca szczególną uwagę. Jedne z nas nie wyjdą na zewnątrz bez czerwonej pomadki, inne dużo czasu poświęcają idealnym brwiom, jeszcze inni nie wyobrażają sobie makijażu bez różu czy bronzera. W moim wypadku absolutne minimum to korektor, podkreślone brwi, maskara i podkreślone załamanie powieki. Z tego co widzę to wiele osób zupełnie ignoruje istnienie takiego miejsca na swojej twarzy, ja natomiast przykuwam szczególną uwagę, by coś zawsze się tam znalazło. Mam głęboko osadzone oczy i lekko opadającą powiekę - nałożenie nawet minimalnej ilości jasnego brązu robi ogromną różnice, dlatego nigdy o nim nie zapominam. :) 




A Wy, macie jakieś kosmetyczne dziwactwa? A może któreś nas łączy? Koniecznie napiszcie o najdziwniejszych rzeczach, jakie wyprawiacie z kosmetykami! :)

poniedziałek, 9 listopada 2015

32. Międzynarodowy Kongres i Targi Kosmetyczne LNE & spa



Takie poniedziałki to ja lubię! :) Właśnie dostałam propozycję udziału w Międzynarodowym Kongresie i Targach Kosmetycznych, które odbędą się w ten weekend w Krakowie. Oglądnięcie profesjonalistów z bliska będzie na pewno ciekawym i inspirującym doświadczeniem, tak więc... nie mogę się doczekać! :)







32. Międzynarodowy Kongresi Targi Kosmetyczne LNE & spa14-15 listopada 2015 EXPO Kraków



Międzynarodowy Kongres i Targi Kosmetyczne 
LNE & spa to najważniejsze spotkanie 
profesjonalistów branży kosmetologicznej i spa 
w Polsce. Wydarzenie odbędzie się w centrum  
kongresowym EXPO Kraków. To już 32. edycja 
Kongresu LNE, który na stałe wpisał się 
w kalendarz najbardziej prestiżowych imprez 
branży beauty w naszym kraju


Kongres LNE & spa prezentuje najnowsze trendy
z zakresu pielęgnacji, kosmetologii i makijażu.
Przyciąga ogromną liczbę ekspertów, wystawców
i szkoleniowców. Zaproszeni specjaliści to wybitni
wykładowcy-praktycy z całego świata, którzy
dzielą się swoja wiedzą i doświadczeniem z
uczestnikami licznych seminariów i warsztatów.






Otwarta dla wszystkich część targowa daje z kolei szansę poznania najciekawszych premier kosmetycznych oraz umożliwia spotkania z najlepszymi ekspertami w zakresie pielęgnacji i 
stylizacji. Wykłady, konferencje i panele dyskusyjne przedstawiają najbardziej aktualne zagadnienia z dziedziny kosmetyki i kosmetologii estetycznej oraz są okazją do dyskusji o najistotniejszych problemach dotyczących zdrowia skóry.


Najlepsze produkty, zabiegi i rozwiązania kosmetologiczne będzie można poznać i przetestować w sobotę (14 listopada) w godz. 10:00 – 18:00 oraz w niedzielę (15 listopada) w godz. 10:00 – 18:00 w EXPO Kraków przy ul. Galicyjskiej 9.


Bogaty program merytoryczny Kongresu wyróżnia formuła wykładów i dyskusji panelowych, które zostały podzielone na różne sesje tematyczne. W ramach sesji ogólnej przedstawione zostaną najbardziej aktualne zagadnienia i tematy kosmetologiczne. Zaplanowano tutaj również wywiady z międzynarodowymi ekspertami branży beauty oraz pokazy zabiegów i nowych metod pielęgnacji skóry. Dopełnieniem programu są sesje tematyczne: biznesowa (zagadnienia z zakresu przedsiębiorczości i promocji marki), make-up (pokazy stylizacji i możliwość poznania pracy wizażystów), masażu (spotkania światowej sławy masażystów i pasjonatów nowoczesnych technik pracy z ciałem) oraz podologiczna. Goście Kongresu mają również możliwość uczestnictwa w trzech certyfikowanych sesjach masterclass.



***


Program kongresu można przejrzeć tutaj: http://lne.pl/agenda-2. Mam nadzieję, że będzie przynajmniej w połowie tak ciekawie, jak się zapowiada! :) 

Z kim jeszcze zobaczę się w ten weekend? 

wtorek, 3 listopada 2015

Perełki miesiąca: Październik


Październik minął mi w błyskawicznym tempie. Nawet nie zdążyłam się oglądnąć, a studia rozpędziły się na dobre. Jeśli chodzi o moje wrażenia po pierwszym miesiącu na uczelni, to jestem jak najbardziej zadowolona - kierunek, który wybrałam bardzo mi się podoba, atmosfera także. Może dlatego, że na roku mam... cztery osoby? :D 

Czas jednak mija mi tak nieprawdopodobnie szybko, że dziś postanowiłam się zatrzymać na chwilę i spisać małe perełki, które odnalazłam w tym miesiącu. Będą kosmetyki, ale i nie tylko. :) Uwielbiam czytać takie serie u Was, sama więc wreszcie zmobilizowałam się, do spisywania swoich ulubieńców. :) Herbatka gotowa? 






Jestem niesamowicie ciepłolubnym stworzeniem. Jak tylko temperatura spada poniżej 20 stopni, zaczynam szukać wszystkiego co miękkie, puchowe i milusie. Cienką czapkę, szal i rękawiczki noszę już od początku września. ;) Oprócz wszelkiej maści kocyków i puchowych skarpetek uwielbiam także rozgrzewającą herbatę w ilościach nielimitowanych, jesień jest więc czasem, w którym praktycznie nie rozstaję się z kubkiem. W październiku zakupiłam sobie taki piękny, półlitrowy kubeczek w kwiatowe wzory i od razu go pokochałam! Moja taktyka na wieczór: pół litra herbaty w kubku + 2 litry herbaty w dzbanku i można działać! :)

Od razu pokochałam także mój nowy, piękniusi i mięciuchny szlafroczek. Znalazłam go w Carry za całkiem fajną cenę - 80 złotych. Jest tak gruby i cieplutki, że aż żal zostawiać go samego w łóżku na cały dzień. Najchętniej chodziłabym w nim cały czas, tyle ciepła i miłości na raz. :D







Jeśli już jesteśmy w temacie ogrzewania, nie mogłabym nie wspomnieć o moim elektrycznym kocyku. Dostałam go na urodziny od Lubego rok temu i już nie wyobrażam sobie bez niego życia! Kocyk leży pod prześcieradłem, ma dwa tryby pracy i generuje cudowne, kochane ciepełko - takie w sam raz, żeby wtulić się do poduszki i zasnąć. :) Włączam go jakieś 10 minut przed położeniem się do spania i wyłączam z gniazdka, gdy czuję, że już zasypiam. Naprawdę wspaniała rzecz dla wszystkich zmarzluchów. :)







Jeśli chodzi o kosmetyki, w ciągu ostatnich kilku tygodni przywędrowało do mnie sporo ciekawych nowości. Pisałam Wam o nich w poprzednim poście (klik) i naprawdę ciężko było by wybrać tylko kilka naj-najulubieńszych. ;) Po krótkim namyśle wybrałam cztery, które naprawdę mnie urzekły i po które sięgam codziennie.

Pierwszym z nich jest podkład Bourjois - Healthy Mix w odcieniu 51. Już przy pierwszej aplikacji po prostu się w nim zakochałam - z całą pewnością jest to najlepszy płynny podkład, jaki dotychczas miałam w łapkach. Uwielbiam go i naprawdę nie wiem, czemu tak długo wzbraniałam się przed kupnem!





Drugą rzeczą, którą także pokochałam od pierwszego użycia jest pomadka Golden Rose - Vision Lipstick w kolorze 115. Na ustach wygląda przepięknie! Do tego bardzo polubiłam jej mokre, nawilżające wykończenie. Co prawda to właśnie dlatego nie należy do najtrwalszych produktów, ale uczucie miękkości, które pozostawia rekompensuje wszystko! :)

Nigdy nie lubiłam Mixy. Marka wydawała mi się mieć ciut przesadzone ceny, przeciętne składy i bardzo napompowaną reklamę. Utwierdziłam się w tym przekonaniu po kupieniu ich słynnego kremu na zaczerwienia - nie robił kompletnie nic prócz zapychania. Coś mnie jednak tchnęło, aby wypróbować ich płyn micelarny i.. to był strzał w dziesiątkę! Micel jako jedyny, który dotychczas stosowałam (a było ich naprawdę sporo) nie podrażnia moich bardzo wrażliwych oczu. Z łatwością zmywa nawet ciężką artylerię makijażową i pozostawia skórę czystą i świeżą, bez uczucia ściągnięcia. Pędzę po następne opakowanie!

Na koniec ulubieniec, do którego wróciłam po kilkumiesięcznej przerwie. W wakacje nie miałam sił nakładać na siebie nic tłustego i treściwego, a i moja skóra za bardzo tego nie potrzebowała. Teraz, gdy cera zmieniła się nie do poznania, chętnie wróciłam do poczciwej maści z witaminą A. Choć większości osobom skład nie będzie się podobał -  wazelina, witamina A i aromat cytrynowy? :D - moja skóra po prostu ją uwielbia. Jeśli dodamy to tego jej cenę, która oscyluje w okolicy trzech złotych, to czego chcieć więcej? :)






Oh mamuś, jak ja długo szukałam takiego ślicznego, żółciutkiego podkładu! 

Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy... niekwestionowanym ulubieńcem października w kategorii edukacja zostaje... pióro ze stalówką. :D Czemu? Historia jest długa i przynudnawa: jako dziecko mnóstwo czasu spędzałam z dziadkiem. Skutkiem tego w wieku czterech lat umiałam czytać, pisać, grać w szachy i plewić ogródek. :D Jedyny mankament polega na tym, że jako bobas nauczyłam się pisać trzymając długopis czterema palcami... i tak mi zostało. Jeśli uważacie, że nic w tym dziwnego, chwyćcie w dłoń coś do pisania - gwarantuje Wam, że 90% z Was angażuje do tej czynności trzy palce. Ja piszę niemal całą dłonią, przez co rozmazuję tusz po całej kartce, jeśli tylko nie jest szybkoschnący. Dlatego w szkole panicznie bałam się pisania piórem i pamiętam jak dziś ten dzień triumfu, kiedy Pani w pierwszej klasie pozwoliła mi pisać długopisem, podczas gdy cała klasa miała obowiązek używania pióra. Fascynujące, czyż nie? :D 






Tak czy inaczej, zawzięłam się, że nauczę się pisać jak człowiek. Głupio mi było, że zawsze miałam rękę uwaloną od długopisu po sam łokieć - serio. :D Okazało się, że 15 lat da się nadrobić w parę dni i dzięki takiemu uroczemu piórowi ( ? O,o) opanowałam sztukę pisania bez brudzenia się jak nieboskie stworzonko. Brawo ja! 


A Wam, jak minął październik? Koniecznie zostawcie w komentarzu swoje perełki, które skutecznie uprzyjemniają Wam jesienny czas! :) 



Linkin