poniedziałek, 29 grudnia 2014

123. Mlekiem i miodem płynące... Niedziela dla Włosów #11.

Hej! Na wstępie chciałam Was raz jeszcze przeprosić za moją blogową martwicę. Kurczę, mam wrażenie, że co najmniej co trzeci post zaczynam w ten sposób. :D Od ponad tygodnia cierpię na brak dostępu do Internetu. Sytuacja zmieni się dopiero po Nowym Roku, ale postaram się, żeby coś jednak do tej pory jeszcze się pojawiło. ;) 




Dziś mam dla Was kolejną niedzielę dla Włosów. Kolejną, bo już 11, chociaż poprzednia pojawiła się pod koniec października – wtedy bohaterem głównym była zielona glinka. Klik. Oczywiście to nie jest tak, że między tymi postami nie robię nic z włosami – po prostu robię to, co zawsze i uważam, że nie ma sensu pisać o tym, że nałożyłam olej i odżywkę, bo robię to codziennie. Dziś wreszcie znalazłam czas na to, żeby wprowadzić do włosowej rutyny jakieś fajerwerki. A były to.. tytułowy mleko i miód. :)

  1. Włosy dokładnie oczyściłam z pomocą szamponu familijnego, który w składzie nie ma praktycznie nic oprócz detergentów. Ostatnio moje włosy dostają całą masę silikonów (o mojej zimowej pielęgnacji pisałam tutaj), więc mocne mycie jest im naprawdę potrzebne.
  2. Umyte włosy wsadziłam do miski z mlekiem. Była tam niecała jedna szklanka. Potrzymałam je tam minutkę, po czym – nie spłukując – zaczęłam odciskać mleko, ugniatając przy tym włosy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam całkiem ładne spiralki! Czuję, że następna niedziela będzie mleczną próbą wydobywania skrętu. ;)
  3. Na włosy, na których pozostała jeszcze resztka mleka, naniosłam troszkę odżywki do włosów suchych od Białego Jelenia. Była to naprawdę znikoma ilość, użyta bardziej po to, żeby łatwiej zmyć to, co nałożyłam tuż po odżywce.
  4. A tuż po odżywce nałożyłam łyżkę miodu zmieszaną z łyżką oleju. Mój miód miał konsystencję zmarzniętego masła, więc przed aplikacją podgrzałam mieszankę leciutko w mikrofali. Zarówno olej jak i miód tracą swoje właściwości w wysokiej temperaturze, więc trzeba uważać, żeby nie nagrzać ich zbyt mocno!
  5. Na skalp nałożyłam zieloną glinkę francuską rozrobioną w wodzie. Niestety, nie miałam jej na tyle, żeby nałożyć ją dokładnie na całą głowę, więc skupiłam się głównie na obszarze nad czołem. W międzyczasie na twarz nałożyłam spirulinę (cudotwórczy rybi smordek, klik) Cała mieszanka spędziła na mojej głowie niecałe 20 minut.
  6. Następnie, już pod prysznicem i po namoczeniu włosów, rozprowadziłam na nich maskę Kallos Color (o której pisałam Wam już tutaj) celem zemuglowania mieszanki oleju z miodem.
  7. Chwilkę później włosy i skórę głowy bardzo dokładnie wymyłam szamponem z bawełną od Białego Jelenia (z tej samej serii, co nakładana wcześniej odżywka – na pewno jeszcze o niej przeczytacie). Już po zmyciu piany czułam, że włosy są dobrze odżywione.
  8. Po zmyciu szamponu ponownie nałożyłam Kallosa Color. Mokre włosy związałam podróbką Invisibooble, żeby nie spłukać niechcący maski i wykonałam peeling całego ciała z pomocą pewnej bardzo fajnej rękawicy, o której muszę Wam kiedyś napisać. Maskę trzymałam jakieś pięć minut.
  9. Po tym czasie spłukałam Kallosa i dosłownie na chwilkę nałożyłam silikonową maskę kakaową z Ziai, którą dostałam w prezencie od Gumi, a którą polecałyście mi do dociążania włosów. Potrzymałam ją na włosach kilka chwil i spłukałam zimną wodą.
  10. Po wyjściu spod prysznica i odsączeniu z włosów wody za pomocą bawełnianej koszulki, naniosłam na nie sowitą porcję serum do końcówek z Garnier Goodbye Damage i pozwoliłam im schnąć samodzielnie przez kilkadziesiąt minut. Później lekko wilgotne włosy dosuszyłam suszarką.


Po całym tym, naprawdę skomplikowanym jak na mnie seansie, włosy wyglądają tak:




Są miękkie, dociążone, ale przy tym bardzo sypkie. Nieco się uniosły i wyglądają na trochę gęstsze, niż są w rzeczywistości. :) Efekt jak najbardziej na plus! Następnym razem postaram się dłużej potrzymać na głowie mieszankę miodu z olejem - gdy moje włosy były bardziej przesuszone niż obecnie, taki zabieg działał na nich cuda. :) 

Jak tam Wasze poświąteczne niedziele? Co tym razem wylądowało na Waszych głowach? :)

poniedziałek, 22 grudnia 2014

122. Isana Med - Szampon z 5% mocznika.



Hej! Dziś przyszła pora na recenzję szamponu, który towarzyszył mi w ciągu ostatniego miesiąca. Dopadł mnie finansowy kryzys, więc szukałam czegoś, co do reszty nie zrujnowałoby mojego portfela i godnie zastąpiło droższe specyfiki, takie jak szampon aloesowy Equilibry. Wybór padł na ten niepozorny szampon z Rossmanna. Czy ten skromny produkt za niecałe pięć złotych zadowolił moje kapryśne włosy?





Szampon kupujemy w solidnej buteleczce z twardego plastiku o pojemności 200 ml. Zamknięcie na klik nie otwiera się w bagażu, jest bezpieczne i proste w obsłudze nawet mokrymi rękoma. Szata graficzna jest bardzo skromna, ale przez to prezentuje się tak... aptecznie i poważnie.  ;) Etykietki nie odmakają, a napisy z przodu się  nie zdzierają, więc i z tej strony nie mam produktowi nic do zarzucenia. 

Szampon ma delikatny, nienachalny zapach. Jest półprzeźroczystym, najzwyklejszym w świecie żelem. Dobrze się pieni i jest naprawdę wydajny! Na moich długich, maniakalnie olejowanych włosach wystarczył na niespełna miesiąc codziennego użytkowania. 






Skład: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Urea, Sodium Chloride, Cocamidopropyl Betaine, Coco-Glucoside, Glyceryl Oleate, Glycerin, Panthenol, Polyquaternium-7, Starch Hydroxypropyltrimonium Chloride, Styrene/Acrylates Copolymer, Glycol Distearate, Laureth-4, Parfum, Citric Acid, Sodium Benzoate, Formic Acid.

Producent gwarantuje nam 5% zawartość mocznika. Znajduje się on na trzecim miejscu w składzie, więc wszystko, co jest po nim, jest już w naprawdę znikomym stężeniu. Do tych substancji należą m.in panthenol i gliceryna. Bazą szamponu jest mocny detergent i woda. Skład jest bardzo prosty i nie zawiera nic potencjalnie groźnego. Śmiało można go zaliczyć do mocnych oczyszczaczy, więc osoby lubujące się w delikatnych szamponach raczej nie odważyłyby się na jego codzienne użytkowanie. Nie mniej jednak, przez wysoką zawartość mocznika szampon nie tylko mocno oczyszcza, ale i delikatnie nawilża, więc jeśli nie straszne Wam SLSy, i ten produkt nie powinien zbyt przesuszyć Waszych kosmyków. 

Jak było u mnie? Mimo codziennego używania, szampon ani troszkę nie przesuszył włosów ani nie podrażnił skóry głowy. Zapewniał dokładne oczyszczanie, ładnie zmywał oleje, a włosy po jego użyciu przetłuszczały się nieco później. Nie są to jakieś spektakularne rezultaty, ale mimo wszystko wydaje mi się, że były świeże dłużej o trzy, cztery godziny w porównaniu do innych stosowanych przeze mnie szamponów. Tuż po zmyciu piany, ale jeszcze przed nałożeniem odżywki pasma były dość miękkie i mogłam je spokojnie rozczesać palcami, więc przy umiejętnym myciu, produkt nie powoduje plątania się włosów. 

Wydaje mi się, że powinien się spisać na włosach podobnych do moich - dość zdrowych, średnio i niskoporowatych, ze skłonnością do przetłuszczania się. Jeśli Wasze pasma są bardziej zniszczone, raczej nie ryzykowałabym używania tego produktu co każde mycie. Oczywiście nie jest to żadna reguła i może się okazać, że w czyimś wypadku jest zupełnie na odwrót. ;)






Do jego ogromnych plusów należy cena i dostępność. Nie rozkochał mnie w sobie, ale zadowolił na tyle, że mam ochotę sięgnąć po niego kiedyś ponownie. :) 

Znacie ten szampon? Jakie są Wasze ulubione myjadełka? :)
Pozdrawiam cieplutko!

piątek, 19 grudnia 2014

121. Pielęgnacja cienkich włosów zimą.



Zima to ciężki czas. Nieważne, czy jest mroźna i sroga, czy taka ciapowata jak teraz. Daje w kość wszystkim dookoła, nie szczędząc przy tym zrozpaczonych włosomaniaczek. Bo jak tutaj nie szlochać po cichu na widok swoich kosmyków, które z dnia na dzień stają się coraz bardziej przesuszone i spuszone? Czapki, szaliki, suche powietrze w ogrzewanych pomieszczeniach na przemian z deszczem i mrozem na zewnątrz to zabójcza mieszanka, zwłaszcza dla cienkich i delikatnych włosów. Właśnie dlatego zimą warto wyjątkowo się o nie zatroszczyć. Co najlepiej sprawdza się na mojej czuprynie?






Choć większość z moich rad pewnie doskonale znacie, wyszłam z założenia, że może jednak trafi tutaj ktoś, kto znajdzie coś dla siebie. Myślę, że bez względu na to, jakie włosy macie, w czasie najbliższych miesięcy warto zainteresować się nimi jeszcze mocniej.

Dla przypomnienia, moje włosy są dość długie, niesforne, z tendencją do puszenia się. Leciutko falują. Przy odrobinie zaniedbania błyskawicznie zamieniają się w kupkę suchych wiórek. Mój pojedynczy włos jest bardzo cienki i delikatny, bez trudu można go przerwać. Skóra głowy zaś produkuje całkiem spore ilości sebum, co zmusza mnie do codziennego mycia głowy od lat co najmniej kilku. Jeśli któryś z tych opisów pasuje też do Ciebie, a los i kondycja Twoich kosmyków nie jest Ci obojętna, zapraszam do zapoznania się z moim subiektywnym spisem niezbędnych punktów zimowej pielęgnacji!


 1. Przede wszystkim – noś czapkę!

Czapki przeokrutnie puszą włosy. A przynajmniej większość czapek puszy większość włosów. Do tego po ściągnięciu takiego nakrycia często zdarza się, że nasza fryzura nie nadaje się do upublicznienia, nabawiamy się przyklapu albo wręcz przeciwnie – efektu Chopina. Jak więc pogodzić czapkę z dobrym wyglądem włosów?

Na początku musimy sobie zdać sprawę z tego, że zdrowie jest najważniejsze i w porównaniu do zapalenia uszu, gardła czy innej grypy, nieułożona fryzura to naprawdę pikuś. Po za tym noszenie czapki korzystnie wpływa na nasze cebulki, które tak samo nie lubią zimna i wiatru jak i cała reszta ciała. Jak pozbyć się efektów ubocznych noszenia zimowych artefaktów, wyjdzie w kolejnych punktach. ;)


 2. Olej lekarstwem na wszystko!

Zima to najlepsza pora na oleje! O ile latem możemy nie mieć ochoty powlekać się dodatkową tłustą warstewką, co jest dość zrozumiałe, o tyle w zimie całe nasze ciało woła o natłuszczenie. Nie jest to jednak post o pielęgnacji twarzy czy ciała, zajmiemy się więc włosowym aspektem całej sprawy.

Jeśli jeszcze nie przekonałyście się do regularnego olejowania włosów, naprawdę warto pomyśleć o tym właśnie teraz! Oleje pomagają zatrzymać nawilżenie we włosach, uelastyczniają i wzmacniają. Odpowiednio dobrany olej może zminimalizować elektryzowanie się i puszenie, przez co nawet gruby szalik nie będzie nam straszny. Warto nakładać olej przed każdym myciem, nawet jeśli oznacza to trzymanie go na głowie pięć minut. Nawet tak krótki czas przynosi wiele dobrego! Przede wszystkim podczas mycia chronimy długość włosów przed bezpośrednim oddziaływaniem z detergentami w szamponach, dzięki czemu nie nadwyrężamy łusek włosa i ułatwiamy sobie sprawę z nawilżeniem.

A jeśli oprócz dopieszczania włosów chciałybyście też zadbać o swój zmysł powonienia, zachęcam do zapoznania się z waniliowym olejkiem od Welnness & Beauty! Zadbana czupryna i słodki aromat świątecznych ciasteczek w jednym!

Kliknięcie w zdjęcie przeniesie Cię do recenzji.







 3. Naprawdę treściwa maska.


Nawet jeśli Twoje włosy są cienkie i łatwo je obciążyć, zimą potrzebują cięższych kosmetyków. I tak w ciągu dnia wycierają się o grube swetry i szaliki, więc większość substancji po prostu jest z nich zdzierana czysto mechanicznie. Ponadto takie treściwe kosmetyki z reguły lepiej nawilżają i dociążają, co w konsekwencji niweluje puszenie się i elektryzowanie – w parze z olejem doskonale się uzupełniają. Dobrym rozwiązaniem jest też dodawanie kilka kropli oleju do swojej maski czy odżywki – taka ilość na pewno nie przeciąży, a pomoże wygładzić kosmyki i już wstępnie delikatnie je zabezpieczy.

Odżywkę warto nakładać nieco wyżej niż w ciągu reszty roku! Złota zasady brzmi – od ucha w dół – ale zimą należy zrobić odstępstwo od tej reguły. Dociążanie włosów przy głowie zapobiegnie powstawaniu fryzury ala Chopin tuż po ściągnięciu czapki, a w parze z punktem piątym nie powinno prowadzić do powstawania przyklapu.




 4. Silikony – 3 X TAK!


Te magiczne filmotwórcze substancje zimą są wyjątkowo ważne. Mądrze używane pomagają nam zatrzymać we włosach odżywcze substancje, chronią przed puszeniem się i pomagają przetrwać ciężkie czasy nawet najbardziej wymagającym końcówkom. U mnie goszczą w trzech rodzajach kosmetyków:

w mocno silikonowej odżywce – w moim przypadku jest to maska Garnier – Goodbye Damage – którą nakładam po spłukaniu treściwej, odżywczej maski na dosłownie minutkę. Po tym czasie spłukuję ją zimną wodą i zawijam włosy w koszulkę. Dzięki temu są dociążone, a odżywcze substancje z pierwszego produktu mają utrudnioną drogę ucieczki. Ponadto moje włosy dzięki takiej pielęgnacji są bardziej zdyscyplinowane, miększe i lepiej nawilżone.

w silikonowym serum – które nakładam na przeschnięte, ale jeszcze lekko wilgotne włosy przed suszeniem. Dzięki temu dokładam im kolejną ochronną warstewkę. Dzięki codziennemu używaniu serum moje włosy przetrzymały bez podcięcia w niezłej kondycji sześć miesięcy, co jeszcze rok temu było zupełnie nie do pomyślenia!

odżywce w sprayu – którą prawdę powiedziawszy nakładam bardzo rzadko, najczęściej w kryzysowych sytuacjach, kiedy np. moim włosom coś wybitnie się nie spodoba i staną się nieziemsko spuszone. Wtedy pryskam odżywkę na dłonie i delikatnie przejeżdżam nimi po pasmach. To też dobry patent dla osób mających problem z rozczesywaniem pasm. U mnie na szczęście ten kłopot już niemal zupełnie zanikł. ;)







 5. Pamiętaj o oczyszczaniu!


Przy takim mocnym obtaczaniu włosów olejami i silikonami należy pamiętać o porządnym oczyszczaniu. Kolejnym argumentem przemawiającym za zaprzyjaźnieniem się z mocnym szamponem jest... fakt noszenia czapki. W ciepełku wełnianego wdzianka nasze gruczoły potowe i łojowe pracują sobie w najlepsze, dlatego może się okazać, że nasze włosy i skóra głowy potrzebują mocniejszego mycia. Do tego dochodzi fakt wspomniany w punkcie trzecim. Jaki szampon warto wybrać na zimowe dni?

Jeśli macie wrażliwą skórę głowy i/lub bardzo cienkie i delikatne włosy, nie warto  na hurra wprowadzać szamponów z SLS do codziennej pielęgnacji, jeśli takowe Wam nie służą. Wtedy po prostu trzeba mieć na uwadze to, żeby nieco częściej niż zwykle sięgać po naszego rypacza. :)

Jeśli natomiast Wasze włosy są normalne lub cienkie, ale w miarę zdrowe, a głowa nie protestuje przed mocniejszym oczyszczaniem, bez wahania można sięgnąć po szampon na bazie mocnych detergentów. Warto zainteresować się takim, który prócz nich zawiera jakieś nawilżające substancje. Do nich należą m.in.: Szampon Isany z mocznikiem, aloesowy szampon z Equilibry (z ALS zamiast SLS) czy znane wszystkim szampony Alterry.








A Wy, jak dbacie o swoje włosy zimą?

wtorek, 16 grudnia 2014

120. Annabelle Minerals - mineralny podkład matujący. Miłość w zgodzie z naturą!








Hej! Dziś mam dla Was recenzję produktu, który od trzech miesięcy codziennie rozkochuje mnie w sobie na nowo. Długo przymierzałam się do jego kupna, wahałam się, nie byłam przekonana. Kiedy w końcu moja ciekawość wygrała z zakupową wstrzemięźliwością - przepadłam. Mowa o mineralnym podkładzie polskiej firmy Annabelle Minerals o formule matującej. Jak to jest z tym matem, czy sypki podkład może zastąpić tradycyjny fluid i dlaczego jestem nim aż tak zachwycona? Mam nadzieję, że uda mi się powiedzieć o nim wszystko, co bym chciała!

Zacznijmy już tradycyjnie, czyli od danych technicznych. ;) Podkład zamknięty jest w małym, eleganckim, plastikowym słoiczku z odkręcanym wieczkiem. Napisy z mojego niestety minimalnie się zdarły i całość nie wygląda już tak estetycznie, ale jestem pewna, że jeśli tylko trzymacie swoje kosmetyki w normalnych warunkach, to ten produkt aż do końca swych dni będzie wyglądał tak gustownie jak na początku. Mój słoiczek po prostu lata ze mną w torebce tam i z powrotem, stąd te rany wojenne. ;) Zakrętka jest bezpieczna i trwała, a wewnątrz słoiczka znajduje się sitko, które dozuje nam podkład. Całość jest bardzo przemyślana i naprawdę ciężko przesadzić z ilością wysypywanego produktu. Jest on też bardzo wydajny - używam go codziennie od końca września, a nadal zostało go całkiem sporo!






Jestem szczęśliwą posiadaczką podkładu o odcieniu golden fairest. Pomoc w doborze odpowiedniego koloru otrzymałam u źródła - po napisaniu wiadomości prywatnej na fejsbukowym fanpageu firmy szybko dostałam informację zwrotną. Z pomocą przemiłej obsługi wybrałam właśnie ten odcień. Firma posiada bogatą gamę kolorystyczną, więc większość z nas nie powinna mieć kłopotu ze znalezieniem tego swojego odcienia. 

Golden fairest jest ciut jaśniejszy od mojego naturalnego koloru, ale po nałożeniu i dokładnym wtarciu w skórę pędzlem ładnie się stapia i ujednolica. Ma żółte tony, przez co bardzo ładnie kryje moje rumieńce. 





Powyższe zdjęcie jest robione w okropnym, sztucznym oświetleniu. I tak musiałam je dodatkowo doświetlać, żeby cokolwiek było widać. Kolory są więc mocno przekłamane, ale myślę, że widać to, co najważniejsze - mocne krycie czerwonych przebarwień! Na lewej stronie twarzy mam nałożoną jedną, cienką warstwę podkładu, bez żadnej zielonej bazy ani innych udziwnień. Jak dla mnie kryje zdecydowanie lepiej, niż wszystkie płynne fluidy, jakie miałam do tej pory okazje stosować. 


Aplikacja


Wraz z podkładem producent dostarcza nam ulotkę, na której dokładnie instruuje nas, jak aplikować sypkie produktu mineralne. Mamy do wyboru dwie metody - na mokro i na sucho. 

Nakładanie podkładu na morko: w tym wypadku potrzebujemy wody termalnej lub hydrolatu. Na wieczko należy wysypać odpowiednią ilość podkładu, popsikać wodą, zmieszać i nałożyć pędzlem na twarz ruchami stemplującymi. Osobiście stosując tę metodę delikatnie pryskałam nie tylko wieczko, ale i pędzel i twarz.

Podkład nakładany w ten sposób bardziej przypomina taką formułę, do której większość z nas jest przyzwyczajona. Staje się półpłynny. Szybko wtapia się w skórę, ale potrzebuje chwili na to, żeby się z nią dograć. W ciągu pierwszych kilku minut od nałożenia nieco się zmienia, ale koniec końców wygląda bardzo naturalnie i dobrze współgra z resztą kolorowych kosmetyków. Ta metoda zdecydowanie pochłania więcej czasu. W moim przypadku tym sposobem otrzymuję większe krycie, ale łatwiej też przesadzić i nałożyć zbyt grubą warstwę.

Nakładanie podkładu na sucho: tę metodę stosuję na co dzień, ponieważ jest zdecydowanie szybsza. Jedyne co potrzebujemy to pędzel - flat top lub kabuki, ale od bidy może być też dobry, zbity pędzel do pudru. Ja takiego używam i radzi sobie naprawdę dobrze. Wystarczy wysypać odpowiednią ilość produktu na wieczko, nabrać na pędzel, strzepać nadmiar i delikatnie nanieść na twarz okrężno-stemplującymi ruchami. 

Podkład nałożony w ten sposób szybciej stapia się ze skórą, wygląda nieco lżej i ciężej z nim przesadzić. Krycie również jest dość mocne, ale nie aż tak, jak przy nakładaniu na mokro - przynajmniej w moim wypadku. Tak nałożony produkt bez problemu przyjmuje na siebie resztę makijażu - bronzer, róż czy rozświetlacz dobrze się go trzyma. 


Widoczna jaśniejsza kreska to specjalnie nałożona, gruba warstwa produktu. Tuż nad nią mniej widoczny obszar pokryty cienką warstewką.


Co tak bardzo urzekło mnie w tym podkładzie? Przede wszystkim to, że jest on tak naturalny, jak tylko jest to możliwe! Zawiera dokładnie cztery składniki, a mimo to znakomicie sprawuje się na mojej wymagającej cerze. Dzięki niemu moja twarz wygląda naprawdę dobrze! Choć z nazwy podkład jest matujący, nazwałabym go bardziej... hmm, naturalnym? Nie tworzy efektu ciężkiego, przytłaczającego matu - daje wrażenie czystej, gładkiej i wypoczętej skóry bez maski i kaszki. 

Kolejnym niekwestionowanym atutem jest że fakt, iż ten podkład naprawdę zbawiennie wpłynął na kondycję mojej skóry! Jak wspomniałam, używam go od końca września. Od tamtej pory niewiele zmieniło się w mojej pielęgnacji, za to bardzo wiele zmieniło się na mojej cerze. Przede wszystkim zauważyłam, że jest ona czystsza. Zaskórniki i wągry są mniej widoczne, gruczoły łojowe się wyciszyły, a przetłuszczanie i świecenie się - nawet bez podkładu! - wróciło do stanu sprzed kilku ładnych lat. Na dodatek zauważyłam, że pojawia mi się coraz mniej niedoskonałości - nawet w newralgicznym momentach cyklu menstruacyjnego, kiedy to zawsze muszą się dziać nieprzyjemne rzeczy. 

Skóra pokryta tym podkładem jakby odpoczywa. Przy wieczornym demakijażu nie doświadczam uczucia: o matko, wreszcie! Podkładu nie czuć na twarzy, nie ściąga, nie zastyga, nie roluje się, trzyma się swojego miejsca długie godziny! Szczerze mówiąc teraz, używając płynnego podkładu mam wrażenie, że jestem brudna. 



W normalnym, dziennym oświetleniu - kilkadziesiąt minut po aplikacji podkładu



Dorzucam jeszcze zdjęcie w gorszej jakości, ale wykonane w ludzkim świetle. Widać, że podkład ładnie ujednolica koloryt skóry nie tworząc przy tym ciężkiego efektu, za co po prostu go uwielbiam. :)

Jest jedno małe ale - jak w każdym wypadku. Aby podkład mineralny (myślę, że każdy, nie koniecznie tylko ten konkretny) dobrze wyglądał na skórze, musi być ona odpowiednio przygotowana - należycie nawilżona i wypeelingowana. Suche skórki będą tylko podkreślane przez taki produkt, więc po prostu używając go, jesteśmy zmuszone regularnie się ich pozbywać. Jak dla mnie to kolejny plus - przynajmniej mam jeszcze większą mobilizację do tego, aby dobrze dbać o moją cerę. Nie jestem pewna jak taki produkt spisze się w przypadku osób o bardzo suchym typie skóry. 


Podkład możemy kupić na stronie producenta - AnnabelleMinerals.pl. Cena czterogramowego pudełeczka to niecałe 35 złotych. Wydaje się, że 4 g produktu to niewiele, ale w rzeczywistości to naprawdę ogromna ilość!  Dostępne są także większe słoiczki i jednogramowe próbki za 8,90 zł. W ofercie firmy znajdziemy także pędzle, mineralne cienie, róże oraz korektory. 






Podsumowując, jak dla mnie jest to absolutny hit minionego roku! Na pewno będę do niego wracać. Wam też polecam z całego serca - nie jest to jakaś niesamowicie droga inwestycja, a skóra pod kołderką z podkładu mineralnego naprawdę wypoczywa! Myślę, że jest to dużo lepsza alternatywa dla sklepowych kremów BB, które bądź co bądź, nie zawsze są takie lekkie, jak wmawiają nam producenci. 

Znacie te podkłady? A może używałyście innych mineralnych produktów? Koniecznie dajcie znać, jak u Was się spisywały!

niedziela, 14 grudnia 2014

119. Rachu ciachu i po strachu, czyli moje włosy po wizycie u fryzjera. :)



Hej! Wreszcie mam dla Was post, o który tak wiele z Was pytało! :) Kochane, jeszcze raz dziękuję za wszystkie trzymane kciuki i zadawane pytania, bardzo mi miło, że kogoś interesuje mój marny los! :D Po wyjściu z salony czym prędzej chciałam Wam o wszystkim napisać, ale jak to zwykle u mnie bywa, nie obyło się bez komplikacji. Jakoś tak wyszło, że kompletnie nie byłam w stanie zdobyć zdjęcia, na którym cokolwiek byłoby widać. Nie żeby zdjęcia które Wam pokaże były jakieś super. Grunt że są w ogóle. :) 


Przedwczoraj, mycie mocnym szamponem + silikonowa odżywka, tuż po wysuszeniu

Jak pisałam Wam w ostatniej aktualizacji: klik, u fryzjera nie byłam równo rok, a z nożyczkami styku nie miałam sześć miesięcy. Przez ten czas moje włosy zdążyły urosnąć do 68 cm (mierzone w dniu cięcia), więc osiągnęłam swój życiowy rekord. :P Im były dłuższe, tym gorzej się układały - z tygodnia na tydzień widziałam, że zaczynają się robić coraz bardziej smętne. I cóż z tego, że bliżej im było do lśniącej tafli, która może i dobrze wyglądała na zdjęciach z tyłu, skoro na co dzień w lustrze widziałam smętne płachty zwisające przy twarzy? Bez żalu więc postanowiłam ściąć nieco więcej, niż zamierzone jakiś czas temu 2-3 cm końcówek. :)

Już kilka miesięcy wcześniej postanowiłam, że tym razem zaszaleję i oddam się w ręce cudotwórczyni chwalonej przez Anwen - Viru. Choć cena za jej usługę trzykrotnie przewyższa tę, jaką zwykłam płacić u osiedlowego fryzjera w mojej mieścinie, ani trochę nie żałuję! Na samym cięciu i myciu spędziłam w salonie ponad godzinę (!) i czułam się maksymalnie dopieszczona. :) Do tego moje włosy wreszcie zostały ścięte tak, żeby same układały się dobrze, a nie tak, jak będą dobrze wyglądać jedynie po wysuszeniu przez autora cięcia. :)




Koniec końców pozbyłam się 8 cm włosów, tym samym cofając się do stanu długości z sierpnia. Obecnie moje włosy mają równe 60 cm. Na tych zdjęciach kompletnie nie widać tej różnicy, na tym nowszym stoję bliżej obiektywu. Jedynym dobrym punktem orientacyjnym co do długości są moje łokcie. ;) 

Czy żałuję straty tych kilku cm? Ani troszkę! Moje kudełki widocznie odżyły, lekko się uniosły. Do tego na całej długości mam już w pełni swój kolor, ponieważ razem z końcówkami pożegnałam resztki dawnego ombre (o tym jak to wyglądało pisałam Wam o: tutaj. :)) Pasma przy twarzy od razu zaczęły się lepiej układać, a cieniowanie ma wreszcie jakieś ręce i nogi, nie sprawia, że włosy wyglądają na jeszcze rzadsze, niż są w rzeczywistości. :) Od tyłu nie wyglądają za fantastycznie (choć przed wykonywaniem zdjęcia nie przeczesałam włosów, a cały dzień chodziłam w rozpuszczonych, więc miały prawo się trochę postrączkować), ale przynajmniej przerzucone na przód układają się o wiele lepiej. :)




Tak bardzo zyskały na lekkości, że aż mnie naszła chęć na obcięcie ich do ramion. Póki co jednak raczej się na to nie zdecyduję - pozwolę im odrosnąć te kilka cm i zobaczymy, jak takie cięcie spisze się na dłuższych włosach. :) 

Jest jeszcze jedna kwestia, w której moje włosy po obcięciu totalnie mnie zadziwiły - nagle okazało się, że absolutnie wszystko, czego używałam do tej pory jest dla nich zbyt lekkie! Mój uwielbiany niegdyś Kallos Color zwyczajnie nie daje już sobie z nimi rady. Z najgłębszych zakamarków wygrzebałam niesamowicie ciężką i oblepiającą maskę Garnier Goodbye Damage i dopiero ona jest w stanie zaprowadzić na mojej głowie jako taki ład. Używana miesiąc - dwa temu powodowała przyliz stulecia, więc to naprawdę obrót o 180 stopni. ;) Teraz zamiast połowy pompki silikonowego serum ładuję dwie, a zamiast malutkiego groszka silikonowej odżywki - naprawdę sowitą porcję. A włosy nadal mają tendencję do fruwania i radosnego hasania, jaką przed cięciem objawiały tylko po umyciu samym tylko szamponem. ;)




Dzień po obcięciu, tuż po wysuszeniu - umyte starym zestawem - widoczny puch i niedociążenie

Stąd też moja prośba - znacie jakieś naprawdę ciężkie, ale przyzwoite składowo maski? Możecie polecić coś gęstego, treściwego, bez protein w składzie, co byłoby w stanie opanować takie latające farfocle? :)

Ogółem jestem bardzo zadowolona i z czystym sercem mogę stwierdzić, że po raz pierwszy zaliczyłam w pełni udaną wizytę u fryzjera. :) Najbardziej zadowala mnie nowe cieniowanie. Wiem, że takie cięcie ma wiele przeciwniczek, ale bez niego moje włosy nadają się tylko do trumny. ;) Teraz przynajmniej coś się dzieje i nie są już takie smętne, jak kilkanaście dni temu.

Jak Wasze doświadczenia z fryzjerami? Znalazłyście już tego jednego zaufanego, czy nadal szukacie? :)

czwartek, 11 grudnia 2014

118. Wellness & Beauty - waniliowy olejek (nie tylko) do kąpieli.



Hej! Znów zniknęłam na kilka dni. Przepraszam bardzo mocno i jednocześnie dziękuję kochanym dziewczynom z IG, które pamiętały, trzymały kciuki i wypytywały o moje włosy po fryzjerze! Szalenie mi miło! :D 

Dziś wreszcie mogę z czystym sumieniem poświęcić Wam godzinkę i opowiedzieć o pewnym bardzo ciekawym olejku, który stosunkowo niedawno zdobi Rossmannowskie półki. Jak się sprawdził, do czego go wykorzystywałam, skoro nie mam wanny i czy naprawdę pachnie wanilią?





Olejek zamknięty jest w niewielkiej, 150 ml buteleczce z szczelną zakrętką o sporej średnicy. Jeśli macie zamiar używać go zgodnie z przeznaczeniem - czyli do kąpieli - wtedy fakt ten ani troszkę nie powinien Wam przeszkadzać. Ja natomiast kupiłam go z myślą o zupełnie innym celu i szczerze mówiąc, trochę bałam się tej ogromnej dziury! :D Niewątpliwym atutem plastikowej buteleczki jest to, że ze spokojem ducha można ją wrzucić do podróżnej torby, a ponadto jest lekka. Wiecie już, że ja i mój kosmetyczny dobytek nieustannie odbywamy wojaże w ciężkich warunkach i takie rozwiązania bardzo mnie cieszą. ;)

Czym w zasadzie jest ten olejek i czego można się po nim spodziewać? Zerknijmy na skład.

INCI: Carthamus Tinktorius Seed Oil, Helianthus Annuus Seed Oil, Sesamum Indicum Oil, Vanilla Planifolia Fruit Extract, Polysorbate 20, Parfum, Tocopherol, Tocoferyl Acetate.


Jest bardzo krótki i bardzo przyjazny! Na pierwszym miejscu olej z krokosza, zaraz za nim olej słonecznikowy, następnie: olej sezamowy i ekstrakt z wanilii. Jeszce przed zapachem znalazł się emulgator uzyskiwany z oleju kokosowego, bezpieczny i używany w naturalnych kosmetykach. Po kompozycji zapachowej czają się jeszcze dwa składniki: tocopherol, czyli po prostu witamina E oraz Tocoferyl Acetate czyli octan witamy E, również pełniący rolę antyoksydanta. 







Taki skład naprawdę wiele nam obiecuje! Jeśli dołożymy do tego cenę - zawrotne  7,59 zł w ofercie regularnej i nieco ponad 6 złotych na promocji - to już naprawdę produkt niemal idealny! :) Kłopotliwy może się okazać jedynie zapach. Jak dla mnie jest bardzo ładny - słodki, otulający, ciepły, z nutą wanilii, choć nie przebija się ona na pierwszy plan. Pachnie jak ciasteczka, których nazwy w tej momencie nie mogę sobie przypomnieć. :D Kilku osobom, które go wąchały zapach ten też bardzo przypadł do gustu, ale na pewno znajdą się tacy, którym nie będzie on odpowiadał. Z całą pewnością nie jest mocny, duszący czy przytłaczający. A tak po za tym to jak widzicie, kompletnie nie umiem opisywać zapachów. :D

Tego olejku używałam na różne sposoby: do olejowania włosów (po to właśnie go kupiłam), do mycia twarzy metodą 424 (o której z pewnością Wam jeszcze opowiem, więc póki co nie zdradzam zbyt wielu szczegółów), kilka kropelek dodawałam do gotowej maski czy odżywki. Ponadto mieszałam go z żelem pod prysznic w proporcji mniej więcej 1:1. Używany bardzo hojnie i niemal codziennie wystarczył mi na nieco ponad miesiąc.

Zacznijmy od końca. :D Po dodaniu do prostego żelu pod prysznic ładnie się mieszał, nie gryzł się z jego zapachem, a jedynie delikatnie osładzał i wzbogacał woń żelu. Taka mieszanka zdecydowanie zbawiennie wpływała na moją skłonną do przesuszeń skórę! Po umyciu zawsze była miękka, napięta i nie potrzebowała na gwałt nawilżającego balsamu.

Jeśli chodzi o zastosowanie na twarz, to w tym wypadku zapach był dla mnie nieco za mocny. Przy dłuższym masowaniu skóry tym olejkiem zwyczajnie drażnił mnie w nos, więc chętnie wymieniłam go na olej morelowy z ecospa. Na plus jednak zdecydowanie można zaliczyć to, że olejek z B&W nie powodował żadnych podrażnień, wysypu nieprzyjaciół czy zaskórników.

A co z jego głównym zastosowaniem, czyli olejowaniem włosów? Tutaj sprawdził się dobrze, ale nie wybitnie, czyli jak niemal każdy stosowany do tej pory przeze mnie olej. Włosy po myciu były nawilżone i elastyczne, ale do optymalnego dociążenia potrzebowały mocnej maski (najlepiej wzbogaconej tymże olejem). Na plus - bardzo łatwo zmywa się z włosów, prawdę mówiąc bez problemu mogłam to zrobić każdą odżywką. Odpowiada za to zawarty w składzie emulgator. Zapach towarzyszył mi przez cały czas trzymania go na głowie, ale niestety znikał po myciu. Olejek dodawany do odżywki czy maski nie powodował obciążenia, za to bardzo ładnie wzmacniał nawilżające działanie kosmetyku.





Podsumowując, olejek gorąco polecam wielbicielkom słodkich zapachów! Nawet jeśli na co dzień za nimi nie przepadacie, to wydaje mi się, że w ziemie chętniej otulamy się właśnie takimi aromatami. Ta wanilia z ciasteczkami to zdecydowanie zapach długich wieczorów pod kocem. :) Ponadto jest wielofunkcyjny, tani i ma niewielką objętość, więc myślę, że każdy znajdzie dla niego jakieś zastosowanie. Oczywiście jeśli macie wannę możecie po prostu postąpić zgodnie z zaleceniami producenta i dolać nieco produktu do gorącej wody. Ja niestety nie mogę skorzystać z takiego luksusu, więc umilam sobie życie jak mogę. :) 

Czy kupię ponownie? Kiedyś na pewno, choćby dla samego mieszania go z żelami pod prysznic. :) Na chwilę obecną szukam czegoś mocniej dociążającego na moje fruwające po cięciu włosy. :D

Znacie ten olejek? Lubicie takie wielofunkcyjne kosmetyki? :)
Pozdrawiam i życzę miłego weekendu! :)

P.S
Obiecany post po wizycie u fryzjera pojawi się za kilka dni - nie zdołałam jeszcze zdobyć zdjęć przyzwoitej jakości! :) 

czwartek, 4 grudnia 2014

117. Equlibra - odżywka zwiększająca objętość. Nowa, aloesowa miłość?


Pamiętacie moje zachwyty nad aloesowym szamponem Equilibry? To chyba jedyny szampon, którego zużyłam trzy butelki i do którego planuję powrót. Jak spisała się odżywka z tej samej firmy?




Pewnego razu weszłam do drogerii z zamiarem nabycia proteinowej odżywki. Mając w pamięci przygodę z Maską jajeczna Babuszki Agafii - klik - miałam zamiar wybrać coś w miarę taniego. Bo przecież i tak wszystkie proteiny działają u mnie podobnie, bo przecież i tak moje włosy ich nie lubią. Przecież nie warto wydawać fortuny na coś, co ma za zadanie czasowo stępić i spuszyć.

Mój wybór padł jednak na nie tak tanią odżywkę od Equlibry. Dlaczego? Odpowiedź widzicie na zdjęciu. Czerwona naklejka z chwytliwym napisem krzyczała do mnie tak głośno, że nie mogłam się oprzeć. W ostateczności stwierdziłam, że i tak ostatnio rozglądałam się za małą szczotką do torebki, a w tym przypadku za cenę 18 złotych przynajmniej będę mieć i odżywkę. Oprócz tego liczyłam po cichu, że tym razem będzie inaczej. Że proteinowa odżywka sprawdzi się tak dobrze, jak wspomniany szampon. Jak było w rzeczywistości? 




Odżywka trafia do nas w miękkiej, plastikowej tubie o pojemności 200 ml. Nie jest to zbyt dużo, ale jest to ilość wystarczająca mi na ponad miesiąc użytkowania. Samo opakowanie jest jak najbardziej sympatyczne - z łatwością można ją zginać i miętosić, dzięki czemu wydobycie resztek kosmetyku nie stanowi problemu. Jest też trwałe, a zamknięcie na klik uniemożliwia wylanie się odżywki podczas podróży. Szata graficzna jest  typowo apteczna. Jedynym minusem jest dodatkowa etykietka z napisami w języku polskim - odmokła mi po kliku dniach, a tego bardzo nie lubię. ;)

Skład: Aqua, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Cetyl Alcohol, Lauryl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Argania Spinosa Kernel Oil, Hydrolyzed Wheat Protein, Tocopheryl Acetate, Tocopherol, Ascorbyl Palmitate, Hydrolyzed Silk, Cetearyl Alcohol, Behentrimonium Chloride, Amodimethicone, Cetrimonium Methosulfate, Propylene Glycol, Trideceth-12, Quaternium-91, Lecithin, Laurdimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Keratin, Citric Acid, Ethylhexylglycerin, Phenoxyethanol, Sodium Phylate, Parfum

Składowo, jak inne produkty tej firmy, prezentuje się bardzo ładnie. Już na drugim miejscu w składzie mamy aloes! Niedaleko po nim olej arganowy oraz proteiny pszenicy, dalej jedwab i z rzeczy znaczących - silikon zmywalny lżejszymi detergentami. Taka mieszanka na moich włosach wydawała mi się bardzo obiecująca - oprócz protein humektant, i to w takim wysokim stężeniu, no i silikon gdzieś dalej, dla zniwelowania puchu. Jak więc na taki zestaw reagowały moje włosy?
Dokładnie tak, jak zawsze. :) Po raz kolejny dostałam potwierdzenie mojej teorii - dla moich włosów proteiny to zło konieczne. Nie znalazłam jeszcze takiego połączenia, takie produktu czy półproduktu zawierającego proteiny, po którym byłabym zadowolona. Moje włosy po użyciu tej odżywki były nieco sztywne, słabo nawilżone i szorstkie. Łatwo się odkształcały, ale jednocześnie nie chciały tworzyć ładnych, zdefiniowanych fal. Z tego względu nakładałam ją najczęściej jako pierwsze O, a po niej ładowałam coś emolientowego. W takim wydaniu spisywała się lepiej, ale i tak czułam poproteinową szorstkość. ;)

Mimo wszystko myślę,  że ten produkt jest wart zachodu! Jeśli tylko Wasze włosy lepiej reagują na proteiny, a do tego lubią się z aloesem to  myślę, że ta odżwka może okazać się strzałem w dziesiątkę! Jeśli pasują Wam inne, mocno aloesowe maski, jak np. Alterra czy NaturVita, to warto dać szansę i Equilibrze. ;)




A co z dołączoną szczotką? Ona zdecydowanie jest przyjemniejszą częścią tego duetu. :) Jest mała i poręczna, więc idealnie sprawdza się w torebce. Ząbki zrobione są z dobrze wygładzonego drewna i gładko suną po włosach. Z łatwością można nią rozczesać nawet bardzo splątane kosmyki. :)

Znacie tę odżywkę? Może używałyście innych kosmetyków z tej firmy? Dajcie też znać, jak wygląda Wasza relacja z proteinami. Ciekawi mnie, czy jest jeszcze ktoś, kto nie lubi się z nimi aż tak, jak ja. ;)

wtorek, 2 grudnia 2014

116. TAG: 11 włosowych pytań.






Hej! :) Dziś mam dla Was lżejszy i - mam nadzieję - przyjemny post znów o włosowej tematyce. Choć blog z założenia miał  opowiadać właśnie o pielęgnacji moich marud, ostatnio tego tematu jest tutaj dziwnie mało. ;) Ten rzekomy TAG to po prostu nagięty przeze mnie Liebster Blog Award. W tej zabawie brałam udział już dużo wcześniej - klik - ale wczoraj dostałam kolejną nominację od przemiłej autorki bloga Fair Hair Care - klik. Włosowe pytania spodobały mi się na tyle, że postanowiłam oderwać je od całej Liebsterowej zabawy i napisać z nimi osobny wpis. :) Pytania niby są bardzo proste i podstawowe, ale czytając je zdałam sobie sprawy z tego, że nawet moje stare Czytelniczki mogą nie znać na nie odpowiedzi. Jeśli więc jesteście ciekawe, cóż to za pytania i czego nowego możecie się dowiedzieć, zapraszam do lektury! :)




1. Jaka gwiazda ma według Ciebie najpiękniejszą fryzurę?

 

 To chyba najtrudniejsze pytanie z całej jedenastki! Nigdy nie interesowałam się światem showbiznesu, nigdy nie wzdychałam do żadnej gwiazdy, żadna nie była moją idolką. Od zawsze zdawałam sobie sprawę, że nad wizerunkiem osoby, którą oglądamy w telewizji pracuje cały sztab wizażystów, fryzjerów, a przede wszystkim - grafików komputerowych, dlatego nie ma co się do nich porównywać. Pamiętam jednak, że gdy miałam kilka lat byłam niesamowicie zadurzona w Zosi z Na dobre i na złe i wtedy oddałabym wszystko, żeby być taką krótko ściętą, jasną blondynką. :D Na szczęścia ta fascynacja szybko mi minęła. 


Źródło


Gdybym miała teraz wybrać jedną gwiazdę, której włosy mi się podobają, byłaby to Beyonce. Podobno są zagęszczane i doczepiane, cóż. :D Na każdym zdjęciu wyglądają na grube, gęste i zadbane i wcale bym się nie obraziła, gdyby moje tak wyglądały! :D




2. Jaki jest Twój cel pielęgnacji włósów?

 

Nie mam i nigdy nie miałam jasno określonego celu w rodzaju - chcę, aby moje włosy miały tyle i tyle długości, tyle i tyle w obwodzie kucyka. Zaczynają przygodę ze świadomą pielęgnacją chciałam wykrzesać z nich tyle, ile się da. Zdawałam sobie sprawę z tego, że są cienkie i rzadkie, więc nigdy nie będą niesamowicie zachwycać, bo już taka ich natura i tego nie zmienię. Wtedy moją największą bolączką było puszenie się włosów, które na szczęście zdołałam już niemal całkowicie wyeliminować. :)

Dziś moim celem jest utrzymanie tego, co mam - względnie zdrowych i ujarzmionych włosów. Na pewno w dalszej perspektywie chciałabym nieco zmniejszyć różnicę między warstwami cieniowania i zapuścić je jeszcze kilka centymetrów.




3. Jaka jest najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłaś swoim włosom?

 

To, co powiem może się okazać szokujące, ponieważ... mój najgorszy włosowy grzech popełniłam będąc już włosomaniaczką! :D Ale od początku...

Moje włosy miały ze mną względnie proste życie. Niemal odkąd pamiętam używałam odżywki (jakiejś bo jakiejś, ale jakiejś zawsze), nigdy nie prostowałam ich regularnie ani nie paliłam lokówką. W gruncie rzeczy to, ile razy w życiu użyłam tych sprzętów mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. ;) Nie kusiły mnie żadne farby ani pasemka, ba, do 16 roku życia nawet szamponetki nie miałam w dłoni! Zawsze też starałam się je delikatnie rozczesywać. Wtedy najgorszą rzeczą, jaką im robiłam to spanie z mokrą głową, ale w porównaniu do tego, co wyczyniały inne dziewczyny w moim wieku to chyba pikuś. :D  

A gdy już zakwitło we mnie włosomaniactwo, a moje włosy zaczynały wyglądać coraz lepiej postanowiłam... zrobić sobie ombre. :D Wspominałam Wam o tym już kilka razy, ale chyba nigdy nie pokazywałam zdjęć.


Lipiec 2013 r - cztery miesiące po wykonaniu ombre


Wykonałam je sama, rozjaśniaczem za 7 złotych. Bałam się, że moje delikatne i cienkie włosy po tym wybryku będą się nadawały tylko do ścięcia, ale strasznie potrzebowałam jakiejś zmiany. Myślałam nad tym kilka tygodni, wreszcie się skusiłam i...wcale nie żałowałam! :) Okazało się, że włosy zniosły to bardzo dobrze i tylko rozdwojone końcówki wypaliły się i odpadły pod wpływem rozjaśniacza. Kilka seansów z olejem i dobrą maską, a pasma powróciły do stanu sprzed zabiegu. Oczywiście nie oszukuję się, że ten wybryk nie miał żadnego wpływu na ich kondycję. Zapewne gdyby nie to, już teraz cieszyłabym się włosami o jakieś 5 centymetrów dłuższymi, ale trudno. :) Większość rozjaśnionych pasm już ścięłam, tylko ostatnie kilka centymetrów nieznacznie różni się kolorem od reszty. 





4. Jaka jest Twoja ulubiona forma pielęgnacji włosów?

 

Nie do końca wiem, z jakiej strony ugryźć to pytanie. Zdecydowałam się nie opowiadać o całej pielęgnacyjnej rutynie, bo o tym post pojawi się wkrótce. Opowiem więc o jednej, mało zaskakującej formie jaką jest... olejowanie. ;) 

Nakładanie oleju było pierwszym typowo włosomaniaczym zabiegiem, który na sobie wypróbowałam i do którego bardzo szybko się przekonałam. Praktykuję go od niespełna dwóch lat, z czego od ostatnich trzech miesięcy regularnie, niemal co każde mycie. 



Jestem pewna, że to właśnie dzięki regularnemu olejowaniu moje włosy stały się naprawdę dużo mocniejsze, bardziej elastyczne, nie plątają się i spokojnie wytrzymały pół roku bez nożyczek. :) W ciągu września i października nie nakładałam maski na dłużej, niż trzy-cztery minuty, za to zawsze nakładałam olej! Myślę więc, że w moim przypadku olejowanie to zdecydowanie ulubiona forma pielęgnacji, dająca najlepsze efekty. :)




5. Dokończ zdanie. Moje włosy byłyby idealne, gdyby...

 

To akurat jedno z tych pytań, na które starsze Czytelniczki mogłyby odpowiedzieć za mnie. Niejednokrotnie już wspominałam o tym, jak bardzo chciałabym mieć fale! Na początku kariery tego bloga miałam nawet nadzieję, że uda mi się wydobyć skręt z moich włosów. Gdy były krótsze, po odpowiednim cyrku pielęgnacyjnym były w stanie delikatnie zafalować. Teraz są już tak długie i ciężkie, że nawet faloloczki po koczku ślimaczku rozkręcają się po dwóch godzinach.

Urządzałyby mnie nawet takie, bałaganiarskie fale! :D


Do tego punktu bez wahania dorzucam też gęstość! Moje włosy może i nie są jakoś zatrważająco rzadkie, ale na pewno nie jest ich dużo. W obwodzie mam od bidy jakieś 7 centymetrów, ale do tego mój pojedynczy włos jest bardzo, bardzo cienki. Podsumowując...

Moje włosy byłyby idealne, gdyby były gęstsze i gdyby się falowały. 




6. Maska czy odżywka?

 

To akurat nie ma dla mnie większego znaczenia. Grunt, żeby miała odpowiadający mi skład. Bardzo często maski używam jak odżywkę, a odżywkę jak maskę. Często jest też tak, że jako pierwsze O nakładam jakiś produkt i spłukuję po chwili, a następnie ten sam kosmetyk nakładam na dłużej pod czepek. 



7. Od kiedy i dlaczego zajęłaś się bardziej profesjonalną pielęgnacją włosów?

 

Pamiętam, że był koniec listopada 2012 roku, a ja po raz enty załapałam mocną chandrę. Stwierdziłam, że wyglądam jak kupa i że się sobie nie podobam. Że wypadałoby coś zmienić i wziąć się za siebie. Wtedy stan mojej cery pozostawał wiele do życzenia, a moje włosy wyglądały jak smętny, przesuszony i napuszony mysi ogonek sięgający nieco za obojczyki. Stwierdziłam, że to właśnie z nimi najprościej będzie się uporać i zaczęłam szukać stron z informacjami o dopasowywaniu fryzury do kształtu twarzy. Chciałam je jakoś mocniej ściąć, bardziej ścieniować, cokolwiek. Wtedy szczęśliwie trafiłam na forum wizażu i na dział dotyczący pielęgnacji włosów. Przeczytawszy wszystkie pigułki i wątki dla początkujących postanowiłam, że jednak nie zdecyduję się na mocne cięcie i spróbuję odratować to, co mam. 

Już kilka dni później kupiłam pierwszy olej (Alterra! :)) i pierwszą maskę (Biovax do włosów suchych i zniszczonych). Efekty tak bardzo mi się spodobały, że w tej mani zakopałam się po uszy i nie mam ochoty się wygrzebywać! :)





8. Gdybyś na jeden dzień mogła mieć wymarzone włosy, jakby one wyglądały? 

 

Myślę, że to pytanie ma duży związek z pytaniem numer 5. :) Więc na pewno wymarzone włosy byłyby gęstsze, niż moje własne, kręciłyby się (albo chociaż falowały) i zdecydowanie miałyby inny kolor. Choć ostatnio przekonuję się do mojego mysiego blondu, od zawsze strasznie podobają mi się ciepłe, rdzawe kasztany i ciemne, zimne brązy. ;)





Takie ciemne falki to szczyt moich marzeń! :) Mogłyby być tylko dłuższe o te kilka centymetrów. 



9. Jaki jest Twój ulubiony kosmetyk do włosów?

 

Na to pytanie także niełatwo znaleźć odpowiedź. W mojej karierze trafiłam już na kilka produktów, które naprawdę polubiłam i trudno wśród nich wskazać ten jeden jedyny. Gdybym jednak koniecznie musiała dokonać takiego wyboru, padłby on na moją ukochaną, emolientową bombę!


http://bubijum.blogspot.com/2014/10/101-ukochany-jedyny-cudowny-biovax.html
Kliknięcie w zdjęcie przeniesie Cię do recenzji.

Biovax - Trzy Oleje to maska, po którą sięgam już od dłuższego czasu i która jest moim pewniakiem. Pozostawia włosy miękkie i dociążone, czyli dokładnie takie, jak lubię. :)






10. Czego nigdy nie odważyłabyś się zrobić swoim włosom? 

 

Tutaj akurat odpowiedź jest w miarę prosta... Piszę o tym, jak bardzo bym chciała mieć falowane włosy, ale nigdy nie zdecydowałabym się na trwałą ondulację! W życiu widziałam już niejedną babciną głowę po takim zabiegu i... i już naprawdę wolę żyć z tym swoim niespełnionym marzeniem, niż decydować się na coś takiego. ;)







11. Dokończ zdanie: mój ulubiony blog o świadomej pielęgnacji włosów to... 

 

Tutaj muszę wymienić kilka świetnych blogów! Chyba nikogo nie zaskoczy pierwsza pozycja, czyli nasza kochana Anwen! :) Jej blog był pierwszym, jaki zaczęłam czytać jeszcze na długo zanim założyłam własnego. Bardzo lubię Blond Hair Care, Blondregenerację, Martusiowy Kuferek, Kascysko, Wiedźma bloguje, kochaną Kasię z kasianafali.com, Ewę z wlosynaemigracji i całe mnóstwo mniejszych i mniej popularnych blogów, które zasługują na znacznie większe grono czytelników! :) Nie sposób wymienić je wszystkie, bo niemal wszystkie blogi znajdujące się na mojej liście czytelniczej mają w sobie to coś i z chęcią czytam każdy publikowany tam post. 






Mam nadzieję, że przyjemnie Wam się czytało i że dowiedziałyście się czegoś ciekawego. Jeśli i Wy do tej pory nie dałyście Czytelniczkom odpowiedzi na te na pozór proste pytania, zapraszam do udziału w zabawie! Chętnie dowiedziałabym się czegoś ciekawego i o Waszych czuprynkach, więc jeśli odpowiecie na ten TAG, koniecznie zostawcie mi linka, żebym przypadkiem niczego nie przeoczyła! :)

Za pytania jeszcze raz dziękuję Fair Hair Care. :)

Wszystkie włosowe zdjęcia pochodzą z mojej tablicy na Pinterest: klik.

niedziela, 30 listopada 2014

115. Aktualizacja włosowa #10 - listopad. Na pięć dni przed fryzjerem. ;)



Cześć! Dziś mam dla Was już kolejną, dziesiątą włosową aktualizację! Ale ten czas leci. ;) Tym razem oprócz opowiedzenia o tym, jak moje włosy przeżyły listopad, zaspoiluję Wam też troszkę post, który planuję na przyszły tydzień, po wizycie u fryzjera. :) W planach mam pokazanie Wam większości zdjęć, jakie udało mi się zrobić moim włosom na przestrzeni ostatniego roku. Dziś zajmijmy się stanem moich marudek w minionym miesiącu. ;)

(1) Październik  ||  (2) Listopad         


Znów trafiło się tak, że na zdjęciach do aktualizacji włosy wyglądają jak u dwóch różnych osób. Cóż, taki ich urok. :D  W październikowym zdjęciu włosy były świeżo po rozpuszczeniu zawijasa, a na dodatek padało na nie dzikie światło, stąd ten ciężki do zidentyfikowania kolor. Zdjęcie z listopada o dziwo jest bardzo bliskie pokazania ich naturalnego odcienia, takiego, jaki widzę codziennie w lustrze. Do tego włosy cały dzień nosiłam rozpuszczone, więc nie miały szans się pokręcić. Tylko najkrótsza warstwa cieniowania coś tam nieśmiało próbuje się wypuścić przed szereg. Myłam je w dniu wykonania tego zdjęcia standardowym zestawem listopadowym. Dostały też olej na piętnaście minut przed kąpielą. 

Tak jakoś wyszło, że w listopadzie wymieniłam cały pielęgnacyjny arsenał, bo po prostu wszystko z października sięgnęło już dna. Jako że miniony miesiąc był wyjątkowo ascetyczny dla mojego portfela, padło na same bardzo tanie produkty. Wszystkie pozytywnie mnie zaskoczyły i dzięki nim niemal każdy listopadowy dzień należał do dobrych włosowych dni! :) W listopadzie używałam:


  • Isana - Szampon do włosów z 5% mocznika - zawiera SLSy, ale ponadto wspomniany mocznik pantenol. Mojej skórze głowy chyba brakowało mocniejszego oczyszczenia, odkąd go używam moje włosy zaczęły wreszcie żyć!
  • Kallos Color - maska do włosów farbowanych  - ulubieniec z wakacji, do którego powróciłam ze względu na promocyjną cenę (8 złoty za litr cudownej maski, czego chcieć więcej?) Pisałam o nim już tutaj
  • Kallos Keratin - maska do włosów - proteinowa odżywka też się skończyła, więc razem z siostrą skusiłyśmy się na tego osławionego brata naszego ulubionego Colora. 
  • Wellness and Beauty - olejek do kąpieli o zapachu wanilii - pojawił się u mnie w zastępstwie za olejek arganowy, którego używałam cały październik (czy zdziałał cuda? Odpowiedź - tutaj). Cudnie pachnie i naprawdę fajnie dogaduje się z moimi włosami!
  • Joanna - Odżywka z olejkiem arganowym - która bardzo wysoko w składzie ma silikon, więc stosuję ją codziennie, ale już po spłukaniu Kallosa Color, celem zabezpieczenia włosów. Spisuje się naprawdę fajnie!
  • Garnier Goodbye Damage - serum na zniszczone końcówki - skończył się mój stary oblepiacz z Mariona, więc w ruch poszedł opatrunek na końcówki z Garniera. Ma 50 ml, 15 oddałam już Natalii, a jego nadal jest całe multum! Zużyję go pewnie za rok. :D






Tak jak i we wrześniu i październiku, i tym razem olejowałam włosy niemal codziennie. Zdarzało mi się odpuścić raz czy dwa w tygodniu, ale koniec końców i tak w listopadzie zaliczyły grubo ponad 20 seansów z olejem. :) Czynność ta weszła mi już w nawyk i nawet jeśli nie mam czasu, to i tak nakładam olej choćby i na te pięć minut. Myślę, że to właśnie dzięki temu moje pasma nie mają się tak źle, choć ostatnim razem nożyczki widziały w czerwcu, czyli niecałe pół roku temu! 

Jeśli chodzi o przyrost, to tym razem dostałam to, na co zasłużyłam, czyli prawie nic. :P W tym miesiącu nie stosowałam absolutnie żadnej wcierki. Nie znalazłam też czasu dla metody inwersji, którą obiecałam sobie wprowadzić do listopadowej pielęgnacji. Dziś miarka pokazała 67,5 cm, co daje 5 mm przyrostu w ciągu 30 dni. 

Mimo wszystko, tak jak wspominałam już kilkukrotnie i tak jak głosi tytuł posta, za pięć dni nadchodzi data X, czyli umówiona wizyta u fryzjera. Ostatni raz we włosowym przybytku byłam równo rok temu - także na początku grudnia. Od tamtego czasu włosy obcinałam wyłącznie sama i cieszę się, że udało mi się jako tako zachować normalny kształt fryzury (jasne że mistrzowskie cieniowanie to to nie jest, ale widywało się gorsze przypadki. :D) Chciałabym podciąć ~5 cm, ogarnąć cieniowanie i pasma przy twarzy, które są za długie, za grube i nie układają się za dobrze. Chodziły za mną myśli o drastycznym cięciu i pozbyciu się jakiejś połowy włosów, ale... chyba jednak za bardzo je lubię! ;) A teraz obiecany spoiler, czyli... 




... czyli porównanie tego, jak moja czupryna wyglądała rok temu, a jak wygląda dziś! W 12 miesięcy udało mi się uhodować naprawdę sporo zadbanych włosów i nieskromnie mówiąc, jestem z nich dumna. :) Nie są to włosy, które kogokolwiek zachwycają, gdybyście minęły mnie na ulicy, na pewno nie zwróciłybyście na nie większej uwagi. Jedyna osoba, której zdarza się powiedzieć coś miłego na ich temat to mój Luby, ale on po prostu jest cwany i wie, czym mnie udobruchać. :D Pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę miała burzy fal, o jakiej od zawsze marzyłam i zaakceptowałam to co mam. I strasznie się cieszę, że udało mi się z nimi dojść do ładu! Patrząc na te zdjęcia wiem, że *dwa lata włosomaniactwa nie poszły w las! :) Więcej zdjęć z minionego roku i efekt wizyty u fryzjera zobaczycie w przyszłym tygodniu. :)

*wiem, że zdjęcia są sprzed roku, a ja mówię o dwóch latach, ale po prostu to są najwcześniejsze zdjęcia, do których mogę się odnosić. Na początku przygody ze świadomą pielęgnacją, czyli pod koniec 2012 roku nie myślałam o tym, że uwiecznianie włosów ma jakikolwiek sens. ;)

Jak Wasze włosy miewały się w minionym miesiącu? Mam nadzieję, że o wiele lepiej, niż pogoda za oknem - bo ta ostatnio mocno daje w kość!
 Miłego tygodnia!♥

czwartek, 27 listopada 2014

114. I Heart Make Up - Go Pallete! - róż, brązer, rozświetlacz + 6 cieni: Jak się sprawują + propozycja makijażu.





Hej! Nazbierało mi się naprawdę mnóstwo produktów, o których chciałabym opowiedzieć, a na co wcześniej zwyczajnie brakowało mi czasu i zapału. Jednym z takich kosmetyków jest właśnie ta paletka, która wpadła w moje łapki we wrześniu. Jako że dawno nie było u mnie niczego kolorowego, dziś zapraszam na recenzję połączoną z propozycją nieco mocniejszego makijażu. Zapraszam serdecznie! 

Paletka zdaje się być spełnieniem marzeń dla amatorki. Róż, bronzer, rozświetlacz, matowy beż i pięć całkiem ładnych cieni to przyjemny zestaw na początek. W dodatku za cenę około 22 złotych wydaje się być naprawdę fajną opcją dla osoby, która nie chce wydawać sporo pieniędzy na kolorówkę. Jeśli chciałybyśmy kupić osobno takie produkty, to nawet inwestując w najtańsze firmy koszty byłyby o wiele większe. 






I tak też właśnie sobie pomyślałam, kiedy zobaczyłam ją w ofercie sklepu kosmetyki z Ameryki. Stwierdziłam, że za cenę tych 20 paru złotych nie mam zbyt wiele do stracenia, a nawet jeśli bronzer i rozświetlacz (na których najbardziej mi zależało) okaże się nietrafiony, to po prostu posłużą mi jako cienie. 

Pierwszym zaskoczeniem, a jednocześnie małym rozczarowaniem po tym, jak otworzyłam paczuszkę było... samo opakowanie i jakość wykonania. Choć na zdjęciach nie wygląda tak tragicznie, to na żywo po prostu widać, że ten plastik rozleci się przy najlżejszym upadku. Szczerze mówiąc zawsze się o nią boje, kiedy wrzucam ją do torby. Sam wygląd też nie zachwyca, paletka wygląda trochę jak z odpustu. Nie mniej jednak, za cenę tych 20 paru złotych można jej to wybaczyć. Jak wobec tego przedstawia się pigmentacja, trwałość i czy jestem zadowolona z efektów, jakie daje?


 



Nie za wiele niestety widać (zdjęcia wykonywane w całkiem sztucznym oświetleniu :c), ale coś zawsze. Najniżej widzimy bronzer, róż i rozświetlacz. Cienie ponumerowane są w takiej kolejności, w jakiej znajdują się na paletce od beżu począwszy.

Bronzer w rzeczywistości ma nieco chłodniejszy odcień. Tutaj nanosiłam go palcem, stąd taka pigmentacja. Przy nanoszeniu go pędzlem tworzy lekką chmurkę koloru, którą naprawdę bardzo trudno zrobić sobie jakiekolwiek plamy. Na skórze wygląda bardzo naturalnie i jest niemal niewidoczny. Nie nadaje się więc do klasycznego konturowania (modelowania kształtu twarzy), a jedynie do leciutkiego podkreślania kości policzkowych, ocieplania. Ja namiętnie używam go do podkreślania załamania powieki i w tej roli spisuje się bardzo dobrze.

Róż ma mocniejszą pigmentację od bronzera. Ma też dość dziwny odcień i moim zdaniem lepiej spisałby się na bardziej chłodnym typie urody. U siebie wolę lżejsze, bardziej brzoskwiniowe kolory. Mimo wszystko dość często go używam. Łatwo się nakłada, dobrze współpracuje zarówno z podkładem płynnem, jak i mineralnym.

Rozświetlacz - czyli kółko na paletce - mieni się dzięki malutkim drobinkom. Zaraz po nałożeniu daje bardzo ładny, naturalny efekt na twarzy. Naprawdę go lubię, ale cały sęk w tym, że to właśnie on najszybciej znika. Nie wiem, czy ma to związek z tym, jak go nakładem, czy po prostu już taki jest. W zależności od światła czasami zdarza mu się połyskiwać takim bardzo bladym odcieniem różu (bardzo ciężko mi opisać ten efekt). Mary od The Balm to to na pewno nie jest, ale w gruncie rzeczy jestem w stanie się z nim dogadać.

Jak widać, najbardziej eksploatowanym elementem paletki jest beżowy, matowy cień (1). Bardzo go lubię i sięgam po niego codziennie! Z jego pomocą matowię łuk brwiowy i całą powiekę górną i dolną. Jest ciut jaśniejszy od mojego naturalnego odcienia, dobrze wyrównuje koloryt, utrzymuje się bez bazy cały dzień. (2) to cień w odcieniu troszkę zbliżonym do rozświetlacza, ale mocniej się mieniącym. Na skórze jest niemal transparentny - widać sam połysk, nie daje koloru. Dopiero na mokro można nim otrzymać dość ładny, szampański kolor. W sam raz do rozświetlenia wewnętrznego kącika. Cień (3) to zdecydowanie trudniejszy kolor. Dość rzadko go używam. Niby to bardzo wyblekła śliwka z drobinkami, ale bardzo trzeba się napracować, żeby kolor na powiece był taki, jak w paletce. Do tego posiada sporo drobinek, lubi się obsypywać i po prostu się nie lubimy. Cień (4) - to bardzo ładne, połyskujące złoto. Zobaczycie go na dzisiejszym makijażu. Ma mnóstwo drobinek, prościej się z nim pracuje, niż z poprzednikiem. Przedostatni cień - (5) także nie należy do moich ulubionych. Ma ziemisty kolor i - znów - dość sporo drobinek. Ciężko mi znaleźć dla niego miejsce na moim oku, myślę, że bardziej pasowałby niebieskiej tęczówce. Ostatni cień to mój zdecydowany ulubieniec. (6) to bardzo głęboki fioleto-śliwko-szary. W paletce widać w nim drobinki, ale na skórze zdecydowanie schodzą one na dalszy plan. Pigmentacja znów nie jest zachwycająca, lubi się osypywać, ale umiejętnie nałożony na mokro wygląda bardzo ładnie.

Aby pokazać Wam możliwości paletki postanowiłam zmalować mocniejszy, wieczorowy makijaż angażując w niego jak najwięcej elementów składowych kosmetyku. Wyszło o tak:





Na twarzy całe trio, czyli róż, rozświetlacz i bronzer. O ile różu spokojnie możecie się dopatrzyć na policzkach, o tyle dwa pozostałe elementy są niemal niewidoczne. Bronzer, jak wspominałam, jest niemal nieuchwytny. Efekt jaki daje jest bardzo delikatny i ciężko jest zauważyć granicę, gdzie kończy się linia jego aplikacji. Lubię w nim to, bo rano, gdy chcę go użyć, nie muszę zbytnio nad tym myśleć. Jego znikoma pigmentacja wybacza wszelkie błędy, ale do mocnego uwydatniania kości policzkowych z pewnością sie nie nadaje.

Rozświetlacz z kolei najładniej mieni się w świetle dziennym. W świetle sztucznym, jakie padało na mnie podczas zdjęć, wychodzą na wierzch te wspomniane, leciutko różowawe tony, które mieszają się z różem. Nie wygląda to źle, ale na pewno znajdą się osoby, którym takie efekt będzie przeszkadzał.

Produkty spoczywają na mineralnym podkładzie matującym z Annabelle Minerals, o którym na pewno jeszcze przeczytacie. Na podkładach płynnych wszystko wygląda i zachowuje się bardzo podobnie. Jedynie bronzer nałożony na drogeryjny fluid daje nieznacznie mocniejszy efekt.





Jeśli chodzi o makijaż oczu, to tutaj wykorzystałam cztery cienie i bronzer. Cała powieka, aż po łuk briowy zmatowiona jest jasnym beżem. Nim też czyściłam skórę z obsypujących się ciemniejszych cieni. W wewnętrznym kąciku nałożyłam cień numer (2) i nieco uspokoiłam go beżem, aby nie błyszczał zbyt mocno. Środkowa część powieki to złoty cień (4). Jego nakładałam palcem zwilżonym leciutko wodą termalną. W ten sposób najmniej się osypuje i ma mocniejszą pigmentację. Zewnętrzny kącik to ostatni, najciemniejszy cień. Załamanie powieki podkreśliłam bronzerem, który w tej roli jest naprawdę fenomenalny! W tej roli używam go nawet wtedy, kiedy nie mam na nic siły i chęci, a oczy podkreślam tylko tuszem. Ładnie powiększa i otwiera oko, pozostając przy tym niemal niewidocznym. Przy linii rzęs nałożyłam matowy, czarny cień.





Czy jestem zadowolona z tej paletki? Z jednej strony spisuje się naprawdę nieźle, ale z drugiej - ma sporo słabych stron. Na dobrą sprawę naprawdę trafione cienie to beż, złoto i ten najciemniejszy, fioletowawy. Bardzo dobrze dogaduje się z bronzerem, ale róż nie do końca trafia w mój odcień cery. Cóż, takie jest już ryzyko kupowania gotowego kompletu. Rozświetlacz jest naprawdę ładny, ale znika z twarzy tak szybko, że często z niego rezygnuję, bo wiem, że za parę godzin i tak nie pozostawi po sobie ani śladu. Może nałożony na mokro trzymałby się lepiej, ale z drugiej strony - nie potrzebuję aż takiego mocnego efektu glow.

Na pewno nie zdecydowałabym się na ten produkt po raz kolejny. Wolałabym zainwestować w którąś z paletek MUR i do tego rozejrzeć się za ładnym bronzerem. W ostateczności jednak nie narzekam, bo jak za taką cenę jest naprawdę przyzwoicie. Fakt - mogłoby być lepiej, ale nie można wymagać cudów. ;) Tę paletkę z czystym sercem mogę polecić osobom, które dopiero zaczynają z makijażem i szukają pierwszego zestawu. Tutaj niczym nie da się zrobić sobie krzywdy, cienie są fajnym, błyszczącym akcentem zwłaszcza na zbliżający się okres karnawałowo - sylwestrowy, a i w razie zawodu zbyt wiele się nie traci. Myślę, że lepiej na początku kupić taką gorszą jakościowo paletkę i uczyć się tego, co w makijażu twarzy nam odpowiada, niż od razu rzucać się na Mary Lou Manizer i Bahama Mama. No chyba, że ktoś ma nieograniczone środki finansowe... ;)

Jak Wam się podoba ta paletka? :)

Linkin