wtorek, 31 marca 2015

155. Włosowa aktualizacja #14 - Marzec






Jak co miesiąc przyszła pora na małe podsumowanie włosowych poczynań, zebranie w jedno miejsce używanych przeze mnie kosmetyków i małe porównanie tego, co się zmieniło i w którą stronę. :) Jeśli jesteście ciekawe, jak moim marudom minął marzec, zapraszam serdecznie! :) 




Marzec okazał się być bardzo intensywnym miesiącem, głównie ze względu na nawał obowiązków. Odbiło się to też na pielęgnacji włosów - kilka razy odpuściłam sobie mycie, bo zwyczajnie nie miałam siły ich szorować, maskować, suszyć i - co za tym idzie - poświęcać fryzurze dobre pół godziny. Wtedy w ruch szedł suchy szampon Batiste. Mam go już prawie rok i dopiero teraz zaczynam naprawdę doceniać. ;)

W związku z takim a nie innym obrotem rzeczy, włosy dostawały mniej oleju niż zazwyczaj. Nie miałam też sił na podwójne odżywianie, jakie stosowałam dotychczas (olej-odżywka-mycie-maska-odżywka silikonowa) i zaczęłam mieszać silikonową odżywkę z maską nakładaną na kilka minut po myciu. 

W tym miesiącu używałam: 

  • Mycie: szampon aloesowy Equilibra (powrót do starej miłości! Recenzja - klik)
    Do oczyszczania: Biały Jeleń z czystą bawełną (klik)
  • Odżywianie: Biovax z trzema olejami (codziennie na kilka minut, klik)
    Biały Jeleń, odżywka z czystą bawełną (co kilka dni, klik)
    Kallos Cherry (emulgowanie oleju)
    Joanna, odżywka z olejkiem arganowym (silikonowa bomba, codziennie)
  • Olej: Alterra, olejek limonkowy (klik) + olej lniany
    Po połowie miesiąca: sam olej lniany
    Kilka ostatnich dni: olej z awokado
  • Końcówki: olejek Alvedre (od połowy miesiąca)
    Silikonowy jedwab Joanna
  • Wcierka: Seboradin Niger


W porównaniu do poprzedniego miesiąca zmieniło się sporo. Przełamałam rutynę w oleju, wpadł nowy szampon, zakupiłam nowe serum na końcówki, pojawiła się też nowa wcierka. Apropo wcierki, stosowałam ją niemal po każdym myciu. Z ręką na sercu trzeba przyznać, że kilka dni mi umknęło, mimo to przyrost jest całkiem całkiem. :) Jeszcze kilka centymetrów i wrócę do długości z listopada przed cięciem (klik)

Przyrost: 2 cm. Aktualna długość: 65 cm 




Znów inne ujęcie, znów inny kolor. ;) Aktualne zdjęcie było robione popołudniu, w dość kiepskim oświetleniu. Widać też, że fryzurze widocznie brakuje objętości. Z drugiej strony, mimo braku aż tak tkliwej pielęgnacji jak dotychczas, włosy nadal pozostały względnie zdrowe. Rozdwojonych końcówek nie odnotowano, długość spisywała się nie najgorzej. Tylko ten przyklap męczy i to bardzo! Z tej okazji udało mi się nawet sklecić o tekst o włosowych problemach pierwszego świata (klik). Sądząc po ilości odwiedzin i komentarzy, to chyba Wam się podobał. Dziękuję za wyrozumiałość w każdym bądź razie, bo okazałyście jej naprawdę sporo! :)

W ciągu ostatnich dni marca moje włosy wyglądały tak, jak po ostatnim poście z serii Nakręćmy się na wiosnę. Barano-loki spodobały mi się na tyle, że zaczęłam je nosić codziennie. Co prawda nie wytrzymują w nienagannym stanie całego dnia, ale chociaż rano mogę cieszyć się objętością i skrętem, o którym zawsze marzyłam. Po południu i tak jestem już zbyt zmęczona, żeby się przejmować włosami. :D O szczegółach przeczytasz po kliknięciu w zdjęcie.





A ponieważ minął już rok odkąd publikuję włosowe aktualizacje pomyślałam, że mogę pokazać Wam także porównanie sięgające dużo dalej wstecz, niż 30 dni. ;) Pod koniec marca 2014 roku moje marudy wyglądały właśnie tak:





Były krótsze, gorzej ścięte, przesuszone i spuszone. Końcówki przypominały trochę filc i robiły coś bardzo dziwnego, co mogło przypominać fale. I miały znacznie większa objętość. Na chwilę obecną, kiedy wysuszę je suszarką są niemal całkiem proste. Wtedy pod wpływem ciepłego powietrza dostawały szału i wyglądały jak po spotkaniu pierwszego stopnia ze słupem wysokiego napięcia. 

W najbliższym czasie możecie spodziewać się posta, w którym opiszę, co konkretnie najbardziej pomogło mi w walce o zdrowsze włosy. :)

Poprzednią, lutową aktualizację znajdziecie tutaj: klik, a zeszłoroczną tutaj: klik.

Włosowe posty marca:

A Wam, jak minął marzec? :)





niedziela, 29 marca 2015

154. Zakręćmy się na wiosnę! (2) Na baranka






Hej! Dziś przyszła pora na drugi wpis poświęcony akcji Ewy. Podsumowanie poprzedniego miesiąca kręcenia znajdziecie tutaj - klik. Tyle pięknych, zakręconych włosiąt w jednym miejscu, że aż dech zapiera! :)

Tym razem postanowiłam wrócić do korzeni i sprawdzić stary sposób zakręcania na baranka, a więc na dwa koki ślimaki z boku głowy. Powiem szczerze, że kiedyś próbowałam spinać włosy w ten sposób, nigdy jednak nie byłam do końca zadowolona. Największą wadą całego sposobu było to, że zamiast ładnych fal powstawały odgniecenia od gumki. Do spinania koczków spinkami-żabkami jakoś nigdy nie doszło, pewnie dlatego, że takowych nie posiadam. Przy tym podejściu o dziwo, wyszło naprawdę fajnie! Sekret tkwił w jednym, małym szczególe. A ja, głupiutka, męczyłam się, cudowałam, kombinowałam, z żelem, z tym, tamtym... tymczasem przepis na naprawdę fajne fale w moim wypadku jest bardzo prosty! :)




Włosy rozczesujemy, dzielimy na dwie części wzdłuż przedziałka (najlepiej przez środek głowy, nawet jeśli na co dzień przedziałek macie w innym miejscu - jeśli zwiniemy ślimaki różnych grubości, otrzymamy zupełnie inne fale na każdej ze stron). Pasma zawijamy na palcu wokół własnej osi, a następnie formujemy koczka ślimaczka. I spinamy. Czym spinamy? Chińskimi podróbkami Invisibobble! To właśnie to ten mały haczyk, mały szczegół, dzięki któremu moje fale wyglądały jak fale, a nie jak... coś bardzo niefajnego. W takiej cudnej urody konstrukcji paradujemy kilka godzin, lub po prostu idziemy spać.

Wybaczcie mi moją wyjściową minę... :D Po ściągnięciu gumek naszym oczom ukazują się dwa piękne pejsy, znakomicie wpisujące się w kanon mody żydowskiej. Na szczęście po leciutkim roztrzepaniu włosów sprawa ma się już dużo lepiej.





Na tym etapie można pokusić się o wgniecenie pianki do włosów, spryskanie fryzury lakierem, czy jakąś utrwalającą mgiełką. Ja nie użyłam niczego takiego, pozostawiłam je same sobie. Loki w takiej postaci jak widzicie przetrwały jeszcze kilka godzin, stopniowo się rozluźniając. Wieczorem tworzyły już tylko łagodne fale, co może spowodowane jest brakiem stylizatora. Moje włosy na chwilę obecną totalnie nie chcą współpracować z żadnym moim zamysłem artystycznym. Od kilku ładnych miesięcy upodobały sobie leżenie plackiem na głowie i udawanie, że ich nie ma. :D




Odkąd wypróbowałam tego sposobu po raz pierwszy, zakręcam tak włosy codziennie. :) Efekt naprawdę mi się podoba, fale są w miarę równe, wyglądają naturalnie, a spięcie ślimaków zajmuje raptem dwie minuty i nie wymaga absolutnie żadnych umiejętności fryzjersko - manualnych. Mam nadzieję,  że moje włosy jak najdłużej będą współpracować z taką formą stylizacji. Gdyby tak było, może zniknęłyby moje włosowe problemy pierwszego świata (klik). 








Jak Wam się podobają w takiej odsłonie? Próbowałyście kiedyś kręcić swoje włosy w ten sposób? :)

Pozdrawiam cieplutko! <3


Te posty mogą Cię zainteresować!

piątek, 27 marca 2015

153. Biały Jeleń - szampon i odżywka z czystą bawełną






Hej! Dziś przygotowałam recenzję duetu, o którym wspominam Wam już od grudnia! Wzmianki o tych produktach znajdziecie w ostatnich trzech włosowych aktualizacjach (klik). Kilka z Was była ich ciekawa, więc... zapraszam serdecznie! :)

Zestaw ten trafił w moje ręce w dość niespodziewanych okolicznościach. Najpierw, w połowie grudnia dostałam od firmy paczuszkę - niespodziankę z okazji Świąt, w której znalazłam właśnie te dwa produkty. Bardzo się ucieszyłam, bo było to stu procentowe zaskoczenie. Nie była to jednak żadna forma współpracy, więc mogłam spokojnie odłożyć produkty na półkę czekających na testy. Tzn tam właśnie wylądował szampon, bo odżywka od razu poszła w ruch. ;) Następny, drugi zestaw tych samych kosmetyków dostałam pod choinkę od siostry. A żeby było jeszcze zabawniej, identyczny duet dostała mama od partnera, więc przy rozpakowywaniu prezentów po Wigilii śmiechu było co nie miara. :D 

Tym sposobem stałam się posiadaczką dwóch szamponów i dwóch odżywek. Nie powiem, jest mi to bardzo na rękę!




Biały Jeleń - Hipoalergiczny szampon do włosów || Skóra sucha, wrażliwa 



 Skład: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamide DEA, Cocamidopropyl Betaine, Decyl Glucoside, Lauryldimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Wheat Protein and Lauryldimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Wheat Strach, Laureth-7 Citrate, Gossypium Herbaceum Seed Extract, Parfum, Trimethylolpropane Trioleate (and) Laureth-2, Citric Acid, Tetrasodium EDTA, Propylene Glycol, Camellia Sinensis Leaf Extract, Polysorbate 20, PEG- 20 Glyceryl Laurate, Tocopherol, Linoleic Acid, Retinyl Palmitate, DMDM Hydantion, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Diethylhexyl Syringylidene Malonate, Capryic/Capric Triglyceride, PEG-14 M


Szampon zamknięty jest w wygodnej, solidnej butelce z bardzo ładną, minimalistyczną szatą graficzną. Opakowanie jest wygodne w użyciu i generalnie rzecz ujmując - bezpieczne. Niejednokrotnie wspominałam Wam o tym, że ze względu na moje warunki życiowe wytrzymałe opakowania są dla mmnie naprawdę bardzo ważne. Szampon z Białego Jelenia na piątkę zdał test przewożenia w wypchanej po brzegi torbie. 

Jak widzimy, skład nie jest szczególnie delikatny. Bazą jest mocny detergent. Dość wysoko w składzie znajdziemy za to takie kwiatki, jak tytułowe proteiny bawełny i pszenicy. Kosmetyk nie zawiera substancji klasyfikowanych jako alergeny oraz takie, których używanie zabronione jest w produktach dla dzieci. W tej kwestii producent wywiązał się ze swojej hipoalergicznej filozofii. Ponadto, szampon wzbogacony jest m.in o wyciąg z nasion bawełny, substancje antystatyczne i odżywiające, pochodną witaminy E oraz dwa konserwanty. 

Według mnie szampon ten nie nadaje się raczej do codziennego mycia, zwłaszcza, jeśli nasze włosy są cienkie, delikatne i profeinonielubne. Ja używam go co jakiś czas do większego oczyszczania. Stosuję go zawsze wtedy, kiedy poprzedniego dnia zachciało mi się zabawy z żelem, lub po prostu, gdy włosy robią się  zbyt oklapłe z powodu nagromadzonych nań silikonów. 

Szampon po prostu dobrze spełnia swoją rolę - szybko się pieni, dokładnie myje, oczyszcza włosy z nagromadzonych substancji. Radzi sobie zarówno z produktami do stylizacji, jak i olejami. Dzięki zawartości protein, które na moje włosy działają usztywniająco, dość widocznie odbija włosy u nasady. Niestety, w moim przypadku w ciągu dnia efekt ten szybko zanika. Nie ryzykowałam też używaniem go dłużej, niż trzy dni pod rząd, ponieważ znam swoje kudły na tyle ze wiem, jakby mi się za to odpłaciły. :D

Dla mnie to po prostu przyzwoity szampon, choć nie typowo rypaczowy, to jednak oczyszczający. Cieszę się, że mam w zapasie jeszcze jedną, nieotwartą butelkę, bo po prostu przez długi czas nie będę się jeszcze musiała martwić zakupem tego typu produktu. Mimo wszystko nie polecałabym go jednak osobom z bardzo wrażliwym skalpem - myślę, że w przypadku takich problemów warto rozejrzeć się za czymś delikatniejszym.







Biały Jeleń - Hipoalergiczna odżywka do włosów || Skóra sucha, wrażliwa



Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Behentrimonium Methosulfate, Cetyl Alkohol, Butylene Glycol, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Isodecane, Hydrogenated Tetradecenyl/Methylpentadecene, laurdimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Wheat Protein, Laurdimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Wheat Strach, Laurdimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Keratin, Polyacrylamide, C13-C14 Isoparaffin, Laureth-7 Propylene Glycol, Gossypium Herbaceum Seed Extract, Polysorbate 20, PEG-20 Glyceryl Laurate, Tocopherol, Linoleic Acid, Retinyl Palmitate, Phenoxyethanol, Benzoic Acid, Dehydroacetic Acid, Parfum, Triethanolamine


Odżywka trafia do nas w miękkiej, plastikowej tubce stojącej na zatyczce. Dzięki temu można wycisnąć z niej naprawdę wiele, a pod koniec życia produktu rozciąć plastik i wydobyć resztę. I tutaj muszę pochwalić zamknięcie, które nie ma prawa otworzyć się w nawet najbardziej upchanej torbie.

W składzie znajdziemy całe grono antystatyków i substancji mniej czy bardziej dyscyplinujących i odżywiających włosy. Na uwagę na pewno zasługuje olej ze słodkich migdałów, proteiny pszenicy, znów tytułowy ekstrakt z bawełny, hydrolizowana keratyna, witamina E. Doszukamy się tu też kilku emulgatorów ułatwiających zmycie produktu. Całość zaprawiona jest trzema konserwantami. Także tutaj, podobnie jak w przypadku szamponu, teoretycznie nie znajdziemy żadnych alergenów, choć wiadomo, że w kwestii podrażnień każda skóra reaguje bardzo indywidualnie.

Co mogę powiedzieć o tym produkcie? To moje prawdziwe odkrycie! Odżywka ta spowodowała, że moje włosy przypomniały sobie, jak to jest się kręcić. Pisałam o tym w tej (klik) NDW. Teraz używam jej za każdym razem, kiedy planuję wydobyć z moich pasm skręt - czy to przy użyciu żelu, czy też na inne, na przykład takie (klik) sposoby. Podejrzewam, że sprawcą całego zamieszania jest ekstrakt z bawełny, dlatego też bardzo łakoma jestem na olej z tejże roślinki. 

Maska ma przyjemną, kremową konsystencję, która nie spływa z włosów. Nie ma określonego zapachu, to takie mydlano-kremowe coś. Używa się jej naprawdę przyjemnie, choć tak jak w przypadku szamponu - nie robię tego codziennie. Bądź co bądź moje włosy nadal nie tolerują protein w dużych dawkach, więc Jeleń gości u mnie co kilka myć. 






Jeśli miałabym Wam wybrać, który z tych produktów bardziej polubiłam, bez wahania wybrałabym odżywkę. Jestem też pewna, że kiedyś do niej wrócę. Nie oznacza to jednak, że szampon jest zły - po prostu na moich włosach tego typu produkty nie mogą lądować zbyt często. 

Zarówno szampon, jak i odżywka kosztuje mniej niż 10 zł. Kupić możemy je w osiedlowych drogeriach, wydaje mi się też (poprawcie mnie proszę, jeśli się mylę) że produkty Białego Jelenia dość obficie występują też w Naturze i większych Rossmannach. 

Znacie tę serię? A może używałyście innych produktów do włosów Białego Jelenia? Jeśli tak, to koniecznie dajcie znać jak się u Was sprawowały! 

Pozdrawiam cieplutko! Mam nadzieję, że u Was Wiosna nie postanowiła dzisiaj schować nosa. W Krakowie było okropnie zimno! 


Zerknij też tutaj! 



Fakt, iż kosmetyki dostałam za darmo w żaden sposób nie wpłynął na moją opinię. Post nie powstał w ramach współpracy. 

środa, 25 marca 2015

152. Zadbajmy o paznokcie na lato! + nowy szablon u Carmen. :)






Hej! :) Na wstępie chciałam raz jeszcze podziękować za Wasze rady i ciepłe serduszko pod poprzednim postem. Bałam się, że zostanę zlinczowana za marudzenie, ale jednak jesteście tak kochane, jak tylko można sobie wyobrazić. Dziękuję! :) 

Dziś mam dla Was post, jakich u mnie mało. PAZNOKCIE. Mój mały blogowy temat tabu. Ostatnim razem coś o moich biedakach napisałam w maju, a więc 11 miesięcy temu. Wtedy byłam z nich zadowolona. Ich dobra kondycja niestety bardzo szybko się posypała...

Moje paznokcie to zdecydowanie jedna z najsłabszych części mego jestestwa. Odkąd pamiętam są słabe, kruche i skłonne do uszkodzeń. Nigdy nie mogłam ich zapuścić. Nie pomagała w tym siatkówka, którą trenowałam intensywnie 8 lat. Byłam środkową, więc pracowałam głównie w bloku. A moje palce wraz ze mną. Ile razy piłka wygięła mi paznokcia albo złamała w połowie, na pewno nie zliczę. Nie trenuję już od prawie dwóch lat, a mimo tego kondycja pazurków nie polepszyła się. Nadal są bardzo, bardzo słabe, rozdwajają się, a żaden lakier nie jest w stanie utrzymać się na nich dłużej niż dzień (!). Oczywiście moje lenistwo i totalna ignorancja w tym temacie zupełnie nie pomaga. 

Powiedziałam sobie jednak, że dość tego, i że skoro włosy byłam w stanie doprowadzić do dobrej kondycji, to i z paznokciami dam sobie radę. :) Akurat moje postanowienie zbiegło się w czasie z akcją Zadbajmy o paznokcie na lato zorganizowanym na blogu carmen. Postanowiłam przyłączyć się do tej przemiłej osóbki i wraz z nią zawalczyć o piękne, mocne paznokcie! 





Jaki mam plan? Przede wszystkim olejowanie. Właśnie w maju tam metoda dała mi naprawdę wiele - płytki, ale i skórki widocznie się wzmocniły i utwardziły. Niestety, po zaprzestaniu wcierania olei efekt szybko zniknął. Teraz znów chcę spróbować, staram się wcierać jak tylko sobie o tym przypomnę. 

Po drugie, kiedy już paznokcie dzięki olejowi się wzmocnią i trochę podrosną, do walki dołączy utwardzacz Sally Hansen - Hard as Nails. Nie jest to typowa odżywka, ale uwielbiam efekt, jaki daje na płytce - staje się mocna i elastyczna. Moje paznokcie wprost kochają się wyginać i łamać, ma więc nadzieję, że połączenie oleju i utwardzacza pozwoli mi wreszcie wyhodować takie paznokcie, na jakich nie wstyd jest nosić lakieru. Bo póki co...





Jest tragedia. Są króciutkie, skórki wkoło lubią pękać i boleśnie krwawić. Jeśli tylko odrastają na kilka milimetrów więcej, od razu zaczynają się łamać i rozdwajać. Mam nadzieję, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy uda mi się je wzmocnić i zapuścić. 

Jakie są Wasze sposoby na piękne, długie paznokcie? Koniecznie podzielcie się z nimi, a jeśli i Wy chciałybyście dołączyć do akcji Carmen, zapraszam o tutaj -> klik. 

A jeśli już przy blogu Carmen jesteśmy, jakiś czas temu udało nam się wspólnie stworzyć szablon, jaki możecie teraz u niej oglądać. Postawiłyśmy na delikatny kwiatowy motyw i ciepłe kolory. Koniecznie dajcie znać, jak Wam się podoba! 







Ostatnio wreszcie uzbroiłam się w sporą ilość zdjęć, dzięki czemu mogę pisać i pisać. :) Kochane, dajcie znać o czym najchętniej przeczytacie! 

Czekoladka Make Up Revolution, Włosowa wersja o tego posta, recenzja szamponu i odżywki Biały Jeleń z bawełną, kolejny odcinek Zakręćmy się na wiosnę (klik), moje modyfikacje metody oczyszczania 424 i efekty, recenzja kultowej Bourjois Rouge Edition Velvet, a może coś o błędach, które mogą prowadzić do pojawiania się konkretnych problemów z cerą? Czekam na Wasze komentarze! :) 



Te posty mogą Cię zainteresować! 

poniedziałek, 23 marca 2015

151. Włosowe problemy pierwszego świata



Dziś pół żartem - pół serio. Choć naprawdę nie wiem, które pół przeważa. ;)





Coś, o co walczyłam od lat stało się moim utrapieniem. Coś, co powinno być powodem do dumy, stało się skaraniem boskim. Zdrowe włosy. Oto mój problem. 

O co mi u diabła chodzi? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż, moje włosy z natury są bardzo cienkie. Pojedynczy włosek jest bardzo delikatny i z łatwością mogę go przerwać. Ogólna liczba włosów, a więc ich gęstość również nie powala. Zbiorowisko moich lichych patałaszków daje mi jakieś 7.5-7.8 cm w obwodzie kucyka. 

Kiedyś - a więc wtedy, gdy włosy były w gorszej kondycji - były dużo łatwiejsze w obsłudze. Suszyły się w mgnieniu oka, z łatwością mogłam je zakręcić, a do tego wystarczył lekki ślimaczek spięty na godzinę. A nie takie wygibasy, jak na przykład w tym poście. Żyło się z nimi dużo prościej, choć lubiły się spuszyć, a końcówki wymagały częstego cięcia. A dziś?




Dziś, po przeszło dwóch latach włosomanii (post z tej okazji napłodziłam o tutaj) są zupełnie inne. Ich wysuszenie trwa jakieś pół godziny. Nie żartuję. Znacząco obniżyła się ich porowatość, stały się bardziej lejące. Nie puszą się, a końcówki spokojnie dają radę bez nożyczek przez długie miesiące. Brzmi nie najgorzej, nie? 

Wraz ze skłonnością do puszenia moje włosy utraciły objętość. Jakąkolwiek objętość. Z każdym centymetrem czuję, jak coraz bardziej smętnieją. Nie pomaga spięcie ich na noc na czubku, nie pomaga rypacz, nie pomaga suszenie z głową w dół. Batiste daje radę, ale tylko na chwilę, po za tym w moim przypadku włosy po jego użyciu nadają się już tylko do związania. No jak w mordę strzelił, nic ich nie rusza. Wiszą tak dosadnie i tak smutno, jak najsmutniejszy wisielec tylko wisieć może. Nigdy nie były specjalnie bujne, ale na tę chwilę moja włosowa impotencja naprawdę doprowadza mnie na krawędź rozpaczy. 

Skutkiem tego przez większość życia noszę je związane. Na cholerkę moje zapuszczanie, skoro i tak codziennie spinam kitę to nie wiem. Dobra, pół biedy, gdybym mogła robić z nimi takie cuda: 



jednak na moich cienkich bolkach takie fryzury nie mają prawa bytu. Ani piękne kuce, ani boho warkoczyki, no nic, po prostu nic nie wygląda tak, żeby mnie pocieszyć. Wszystko jest płaskie, ulizane i totalnie bez wyrazu. Na domiar złego cwaniaki stały się tak śliskie, że żadne mało inwazyjne frotki nie są w stanie utrzymać ich w miejscu. Podczas biegania zgubiłam już kilka gumek, zwyczajnie zjechały mi z kity, choć były dość mocno zawiązane. 

I tak oto moje włosy, niby takie zdrowe, niby takie zadbane, po prostu są nijakie. Najzwyczajniejsze w życiu, niezwracające uwagi, zwykłe takie, że aż boli. Ja wiem, że z pustego i Salomon nie naleje, ale biorąc pod uwagę moje zaangażowanie to jednak mogłyby się bardziej odwdzięczać, nie? :D 

Z racji tego, że są tak całkiem, dobitnie i ostatecznie nijakie, od dłuższego czasu mam ochotę coś z nimi zrobić. Coś, żeby nabrały wyrazu, stały się takie żywsze, takie... jakieś. Nosi mnie dosłownie na wszystko. 


Na grzywkę...






Na farbę...




No i przede wszystkim, na większe cięcie. 





Obiecałam sobie, że dopóki trwa akcja Ewy -> klik, nie obetnę ich drastycznie. Dziękuję Kochana, w przeciwnym razie pewnie teraz siedziałabym z nożyczkami przed lustrem i zmieniała oblicze świata. :D Coraz poważniej myślę natomiast o farbowaniu henną. Marzy mi się średni, dość chłodny brąz, coś jak na kolażu dotyczącym farby. Tyle naczytałam się o pogrubiającej mocy henny iż łudzę się, że i na moich włosach zdziała cuda. Jednak i te plany odkładam na okres wakacji. A do tego czasu, cóż... pozostaje nie zwariować. :D 

Co byście mi radziły w mojej sytuacji? Myślicie, że jest jakieś rozwiązanie dla moich egzystencjalnych problemów, czy może sprawa jest na tyle beznadziejna, że pozostaje się palnąć czymś dostatecznie ciężkim i ogłuszającym? :D

Tymczasem za kilka dni możecie się spodziewać innego włosowego posta, tym razem jednak bardziej na serio. O tym, jak do takiej patowej sytuacji się doprowadziłam, czyli najważniejsze kroki na drodze do zdrowych włosów. ;)

Dajcie znać, jakie problemy pierwszego świata Was dopadły!

Te, i inne włosowe inspiracje znajdziecie na Pinterest: klik

sobota, 21 marca 2015

150. Podkład mineralny - jak nakładać, jak przygotować cerę, jakich błędów unikać?






Jak już wspominałam nie raz, odkrycie i co więcej - pokochanie podkładu mineralnego było prawdziwym siedmiomilowym krokiem na mojej drodze do zdrowszej cery. Nie jest to jednak prosty produkt i trzeba nabyć nieco wprawy i umiejętności, aby uzyskać dzięki niemu satysfakcjonujący efekt. Podkłady mineralne wymagają szczególnej uwagi przy aplikacji, potrzebują też odpowiednio przygotowanej skóry. Gra jest jednak naprawę warta świeczki - są nieporównywalnie zdrowsze dla naszej cery niż tradycyjne fluidy, a umiejętnie nałożone dają piękny, naturalny efekt. Recenzję mojego minerała od Annabelle Minerals znajdziecie tutaj - klik. Dziś skupimy się na tym, co zrobić, aby podkład mineralny dawał jak najlepsze rezultaty. :)


Dlaczego warto wybrać podkład mineralny? Dlaczego jest lepszy niż drogeryjne fluidy? 


Na sam początek spróbujemy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak naprawdę warto zainteresować się podkładami mineralnymi. Jak wspomniałam, są nieco trudniejsze w obsłudze  niż drogeryjne fluidy. Płynne produkty wystarczy wklepać w skórę palcami i gotowe. Mamy ogromny wachlarz odcieni, wykończenia od mocno matowego przez naturalne po rozświetlające. Krycie: od delikatnego, tylko wyrównującego koloryt aż po mocne, solidne, zakrywające niemal wszystkie niedoskonałości. Znajdziemy je w każdej drogerii, a nawet w supermarketach, na dodatek teoretycznie każdy powinien wybrać coś dla siebie, biorąc także pod uwagę ceny: najtańsze dostaniemy już za kilka złotych, te najdroższe - za kilkaset. Czym więc minerały wygrywają z fluidami? 

Skład podkładu mineralnego jest niesamowicie prosty. Nie znajdziemy w nim silikonów, zagęstników i innych substancji komedogennych, którymi wprost wypchane są drogeryjne fluidy. Dzięki temu:

  • pozwalamy skórze oddychać nie tylko bez makijażu, ale i z nim. Z podkładem mineralnym wszystkie gruczoły pracują bez przeszkód. Czuć to przy demakijażu - nosząc fluidy wieczorem miałam wrażenie, że pozbywam się z twarzy maski. Z minerałami absolutnie nie ma takiego odczucia
  • wspomagamy się w walce z trądzikiem i innymi niedoskonałościami skóry. Cóż z tego, że fundujemy cerze drogie kremy, kwasy, serum, toniki i inne wymysły, skoro codziennie rano pakujemy ją pod kołdrę silikonowego fluidu? Podkłady mineralne dają równie ładny efekt, nie musimy więc rezygnować z nienagannego makijażu na rzecz zdrowszej skóry
  • zapobiegamy powstawaniu zaskórników, wągrów etc: silikony i reszta paskudzctw z fluidów to niewątpliwie jedna z głównych przyczyn pojawiania się takich zmian na naszej skórze. Podkłady mineralne są wolne od takich składników, wspomagają nas więc w walce o piękną, czystą skorę
  • brak podrażnień i reakcji alergicznych - co powinno zainteresować zwłaszcza posiadaczki wrażliwych cer. Fluidy mają duży potencjał drażniący, mogą wzmagać zmiany alergiczne i podrażnienia. Trudno też tak naprawdę dojść do tego, że to akurat podkład, a nie krem czy tonik nas podrażnia - przecież fluid od razu zakrywa zaczerwienienia, które powoduje. Przy minerałach takie zmiany w zasadzie nie powinny występować - składają sie tylko z naturalnych, bezpiecznych dla skóry składników.








Jak aplikować podkład mineralny? 



Nakładanie podkładu mineralnego wcale nie jest trudne, trzeba jednak wiedzieć, jak to robić, aby uzyskać ładny i naturalny efekt. Do tego celu potrzebujemy odpowiedniego pędzla: najlepszy z tych, które używałam to flat top od Annabelle Minerals (widoczny na zdjęciu). Dobrze spisać powinien się każdy inny pędzelek tego rodzaju, a także mocno zbity i gęsty pędzel do pudru. Przez kilka miesięcy aplikowałam podkład właśnie takim pędzlem Lancrone, znajdziecie go w tym poście - klik. 

Gdy już mamy odpowiednie narzędzie, możemy zabierać się do pracy. Jak prawidłowo aplikować podkład mineralny tak, aby uzyskać naturalny efekt bez kaszki? Zasadniczo mamy dwa sposoby - na morko i na sucho. Osobiście preferuję ten pierwszy, dlatego to jego dokładnie Wam opiszę.

  1. Wysyp troszeczkę podkładu na wieczko od opakowania. Nie warto przesadzać z ilością, odrobinka wystarczy. Zawsze można dosypać, a szkoda marnować produkt.
  2. Włóż pędzelek do podkładu. Ważne, aby trzonek prowadzić prostopadle do nakrętki z proszkiem - nie nakładamy podkładu na bok pędzla, ale na jego nasadę. Dzięki temu będziemy mogli dokładnie wetrzeć produkt w skórę.
  3. Otrzep pędzel z nadmiaru produktu. Na włosiu ma znajdować się tylko leciutka chmurka proszku, a nie duże skupisko. Dzięki temu efekt będzie naturalny, nie zrobimy sobie na twarzy grysiku.
  4. Delikatnie przyłóż pędzelek do twarzy i kolistymi ruchami wcieraj produkt w skórę, zaczynając od wewnętrznej strony (nos, policzki). Absolutnie nie można dziabnąć podkład mocno w skórę, bo wtedy nie rozetrzemy go równomiernie.

    Dlaczego zaczynać od policzków? Przeważnie to właśnie w tym miejscu potrzebujemy największego krycia (rumieńce, rozszerzone naczynka), ponadto rozcierając podkład z tego miejsca na zewnątrz (do szczęki, linii włosów) uzyskujemy naturalny efekt bez maski.
  5. W ten sposób nakładamy jedną, cienką warstwę podkładu. Jeśli nie satysfakcjonuje nas krycie, nakładamy drugą, równie cieniutką warstwę. Można też nałożyć ją miejscowo, tzn tylko w tych miejscach, w których mamy więcej do zakrycia.
  6. Po skończeniu całego makijażu twarz możemy spryskać delikatnie wybranym hydrolatem, odświeżającą mgiełką czy wodą termalną. Dzięki temu wszystkie warstwy jakby scalą się ze sobą, a twarz będzie wyglądać na bardziej promienną. 

Aplikacja w taki sposób (głównie chodzi o cienkie warstwy, dokładne rozcieranie i nakładanie minimalnej ilości produktu) pozwala nam uzyskać dość spore krycie przy zachowaniu bardzo naturalnego efektu. U mnie makijaż po kilku godzinach od zrobienia wygląda tak:






Nie jest to stuprocentowe krycie - widać lekko zaczerwienione policzki i małe czerwone placki na brodzie, efekt jednak jest bardzo naturalny. Choć mam naprawdę sporo do zakrycia, na co dzień możliwości maskujące matującej wersji Annabelle Minerals w zupełności mi wystarczają. Dzięki cienkim warstwom podkład bardzo ładnie stapia się z naturalnym odcieniem skóry, nie odcina się od szyi. Skóra wygląda na zdrową i naprawdę ciężko zauważyć na niej podkład, nawet patrząc z bliska. 

Czasami jednak nawet przy prawidłowej aplikacji może zdarzyć się, że podkład mineralny tworzy na skórze efekt grysiku czy nieestetycznych placków. Powodem jest niewłaściwie przygotowana skóra. 


Jak przygotować skórę na aplikację podkładu mineralnego?


To, jak dbamy o naszą skórę ma ogromny wpływ na to, jak będzie na niej wyglądał podkład mineralny. Drogeryjny fluid wiele nam wybacza - dzięki swej płynnej konsystencji imituje nawilżenie, niektóre z nich nie podkreślają suchych skórek, a przypudrowane trzymają się cały dzień. Podkład mineralny także może pozostać na swoim miejscu długie godziny i nie potrzebuje do tego pomocy pudru, wymaga jednak odpowiednio przygotowanego gruntu. 

  • złuszczony naskórek - podkład mineralny bezlitośnie podkreśla wszystkie suche skórki, jakie znajdą się na jego drodze. Aby temu zapobiec, musimy szczególnie zatroszczyć się o dwie rzeczy: nawilżanie i peelingowanie skóry. Oczywiście peelingi wykonujemy tak często, jak tego wymaga nasza cera - większości osób w zupełności wystarczy raz, dwa razy w tygodniu.
  • nawilżona skóra - jeśli nasza skóra będzie sucha i odwodniona, podkład mineralny tylko to podkreśli. Używając takiego kosmetyku musimy zadbać, aby cera była właściwie nawilżona. W tym przypadku u każdego sprawdzą się inne produkty, warto jednak pomyśleć o intensywnym serum na noc i odżywczej maseczce co jakiś czas. Posiadaczki cer suchych muszą się natrudzić jeszcze mocniej, choć nie oznacza to, że na ich buziach minerały nie mogą wyglądać pięknie. ;)
  • odpowiednie podłoże bezpośrednio przed aplikacją , a więc odpowiedni kosmetyk użyty rano, przed wykonaniem makijażu. Podkłady mineralne należy nakładać dopiero wtedy, gdy krem na dzień wchłonie się całkowicie - w przeciwnym razie możemy nabawić się nieestetycznych plam. Jeśli masz cerę normalną, mieszaną czy tłustą możesz zrezygnować z kremu na dzień na rzecz mocniejszego odżywiania w nocy. Rano wystarczy przetrzeć twarz nawilżającym hydrolatem (np. lipowym), naparem z siemienia lnianego czy wodą termalną. 








Jakich błędów unikać? 


Na koniec zestawienie błędów, jakie możemy popełnić w pielęgnacji czy też przy samym nakładaniu podkładu. Jeśli będziemy ich unikać, minerały odwdzięczą się pięknym, naturalnym makijażem, który nie tylko przykryje niedoskonałości skóry, ale i pomoże ją leczyć. :)


  • aplikacja podkładu na niewchłonięty krem - zdarzało mi się to ostatnio. W porannym pośpiechu zbyt późno nakładałam krem, w związku z czym podkład wyglądał po prostu źle. Teraz wyrobiłam w sobie nawyk kremowania twarzy tuż po przebudzeniu. Makijaż wykonuje po śniadaniu, daję więc skórze całkiem sporo czasu na wchłonięcie specyfiku.

    Aplikowanie podkładu na taką wilgotną od kremu cerę bardzo utrudnia rozcieranie produktu, przez co tworzą nam się na twarzy nieestetyczne placki. Placki przy usilnej próbie roztarcia kosmetyku zmieniają się we wspomniany grysik.
  • zbyt tłusty krem na dzień - jeśli używamy zbyt ciężkiego kremu na dzień, zwłaszcza takiego, który nie wchłania się całkowicie i pozostawia na skórze film, raczej nie osiągniemy ładnych efektów z podkładem mineralnym. Fluid może wyglądać na takim produkcie względnie dobrze - dzięki płynnej konsystencji zdecydowanie lepiej się rozprowadza, a po przypudrowaniu ma szansę utrzymania się na miejscu. Przy używaniu podkładów mineralnych warto wybrać lżejszy krem na dzień, a wszelkie tłuste mazie zostawić na noc.

  • mocne dociskanie pędzla w skórę - podkład należy nakładać bardzo delikatnie, kolistymi ruchami, wcierając produkt w cerę. Niewskazane są mocne, wciskające ruchy, ponieważ podobnie jak w przypadku punktu pierwszego - tworzymy na skórze nieestetyczne plamy.

  • nakładanie zbyt grubej warstwy podkładu - zawsze, ale to zawsze lepiej wyglądają dwie cienkie warstwy niż jedna gruba. Tyczy się to zarówno podkładów mineralnych jak i drogeryjnych. Kładąc na twarz dużą ilość na raz tworzymy efekt maski, a w przypadku minerałów - efekt pięknego grysiku, kaszki tudzież.






Jak widać, minerały naprawdę dają się pokochać! :) Wystarczy wiedzieć, jak do nich podejść i nabrać względnej wprawy przy aplikacji. Na końcu pozostaje jeszcze jedna kwestia... 


Jak wybrać podkład mineralny? 


Jest to chyba najtrudniejsza z opisywanych w tym poście rzeczy, biorąc pod uwagę fakt, iż w większości przypadków podkład mineralny przychodzi nam dobierać przez internet. Jako że sama korzystałam dotychczas tylko i wyłącznie z produktów Annabelle Minerals nie mogę wypowiadać się na temat minerałów innych producentów. Podkłady mineralne znajdziemy jednak w ofercie wielu innych firm, do dyspozycji mamy różne odcienie i tonacje, wykończenia, pojemności i ceny przede wszystkim. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie, jak jednak znaleźć coś odpowiedniego? 

  • wybierz wykończenie podkładu - większość firm dysponuje kilkoma rodzajami podkładów mineralnych. Jak wspomniałam, ja poznałam tylko produkty AM. Miałam próbki każdej z wersji. Myślę, że w obrębie tej firmy każdy powinien znaleźć odpowiedni produkt. I tak oto:

    Annabelle Minerals, wersja matująca - jak dla mnie najbardziej uniwersalna i sądząc po recenzjach, spisująca się dobrze na każdym typie skóry. Pozostawia naturalną, satynową cerę bez efektu płaskiego matu. Na mojej skłonnej do przetłuszczania się cerze trzyma się dzielnie cały dzień.

    Annabelle Minerals, wersja kryjąca - kryje i matuje mocniej, niż poprzednik. W tym wypadku łatwiej o efekt kaszki, więc rozcierać trzeba naprawdę starannie. Efekt także jest ładny, choć moim zdaniem nieco łatwiej w tym wypadku o wpadkę. Lepsza dla cer z widocznymi, trudnymi do zakrycia przebarwieniami.

    Annabelle Minerals, wersja rozświetlająca - podkład ten zawiera mieniące się w świetle drobinki. Osobiście nie nakładałam go nigdy na całą twarz, nanosiłam go jako drugą warstwę na szczyt kości policzkowych. Powinien spodobać się osobom lubiącym rozświetlające podkłady, takie jak np. Rimmel - Wake me up, którego ja osobiście nie byłam w stanie ścierpieć. ;)
  • dobierz tonację - producenci podkładów mineralnych raczej dbają o to, aby zamieszczać prawdziwe opisy kolorów na swoich stronach, warto więc bardziej ufać opisowi produktu, niż barwie, jaką widzimy na monitorze. Każdy z nas ma nieco inne ustawienia ekranu, dlatego możemy pomylić się w określaniu tonacji danego odcienia na oko. Jeśli producent pisze, że dany podkład jest żółty bez różowych tonów, to przy odrobinie szczęścia tak właśnie jest. Przynajmniej w przypadku AM - odcienie GOLDEN to prawdziwie ciepłe tony bez łososiowych wstawek.

  • dobierz odcień - tutaj zaczynają się schody, bo wspomniane różnice w parametrach monitorów nie ułatwiają nam doboru odcienia. Użyteczne na pewno są recenzje ze swatchami na blogach, KWC czy Kosmeterze. Osobiście przy wyborze swojego pierwszego minerału po prostu napisałam do producenta wiadomość na facebooku z prośbą o pomoc w dobrze odpowiedniego odcienia. Wysłałam zdjęcie podkładu, którego wtedy używałam (Rimmel - Match Perfection odcień 101 bodajże) i na tej podstawie został mi wybrany odcień Golden Fair, który okazał się bardzo trafiony dla lekko opalonej cery po lecie. Niedawno kupiłam drugi słoiczek, tym razem Golden Fairest, który lepiej współgra z bladą karnacją po zimie.

    W asortymencie AM znajdziemy także próbki podkładów, które kosztują 9 złotych. Są naprawdę przydatne, jeśli mimo wszystko nie możemy zdecydować, który z odcieni będzie dla nas lepszy.

    Próbki mogą okazać się także przydatne, jeśli wybrany przez nas odcień jest ciut za jasny albo ciut za ciemny. Wystarczy dokupić próbkę innego odcienia z danej gamy i mieszać ze sobą dwa produkty. Minerały mają to do siebie, że spokojnie można je ze sobą miksować, co nie zawsze udaje się z płynnymi fluidami.

Mieszkanki Krakowa i okolic mogą za to dowolnie testować wszystkie produkty mineralne AM w Drogerii Jaśmin na ulicy Długiej oraz na Jerzmanowskiego. (klik - facebook drogerii). Nie mam pojęcia, jak przedstawia się sprawa dostępności minerałów innych firm, więc jeśli wiecie, gdzie jeszcze można stacjonarnie zakupić takie produkty, koniecznie dajcie znać w komentarzach. :) 


Edit: Na stronie Annabelle Minerals pojawił się poradnik o tym, jak dobrać podkład ich firmy. Tekst znajdziecie tutaj: klik



Uff, mam nadzieję, że znajdzie się jakiś śmiałek, który przebrnął aż tutaj! Koniecznie dajcie znać, czy stosujecie produkty mineralne, jakie macie z nimi doświadczenie, a jeśli jeszcze ich nie próbowałyście - czy poczułyście się do nich skuszone, a może wręcz przeciwnie? :) 

Jak Wam minął pierwszy dzień Wiosny? :) Mam nadzieję, że tak słonecznie jak u mnie! 
Pozdrawiam wiosennie i cieplutko! 


Posty, które mogą Cię zainteresować: 


środa, 18 marca 2015

149. Loki na dwie opaski || krok po kroku






Hej! :) Jak już wiecie, biorę udział w akcji Zakręćmy się na Wiosnę organizowaną oczywiście przez Naszą Ewę z wlosynaemigracji.eu . W poście, w którym pokazywałam Wam efekty pierwszego zakręcania -> klik - spytałam, czy chciałybyście zobaczyć instrukcję. Kilka z Was wyraziło taką chęć, więc... serdecznie zapraszam! :) 

Sposób ten jest modyfikacją dość znanego patentu zakręcania włosów na jedną opaskę. Dlaczego u mnie pojawiły się dwie? Ano dlatego, że moje włosy, choć cienkie, są już na tyle długie, że na jedną opaskę zwyczajnie się nie mieszczą. Zapewne grubsza chustka dałaby radę, jednak takowej nie posiadam. Jeśli więc Wasze włosy są krótsze, spokojnie wystarczy Wam jedna gumka. Mój sposób może się jednak okazać pomocny dla osób, którym - tak jak mi - przy tradycyjnym zastosowaniu opaski zjeżdżają z głowy. Nie przedłużając, zapraszam. :)





1. Włosy dokładnie rozczesujemy i przygotowujemy nasze opaski. Ważne, żeby pasma były całkiem suche - w przeciwnym razie zamiast fal otrzymamy brzydkie zagięcia. 

2. Włosy dzielimy równo na pół i przerzucamy na przód. Zakładamy pierwszą z opasek w takim miejscu, aby była względnie stabilna i nie przesuwała się po głowie.






3. Jedną z połówek włosów dzielimy na odpowiednią ilość kosmyków. U mnie w zupełności wystarczają trzy, ale jeśli Twoje włosy są gęstsze, to pewnie wypadnie więcej pasm. 

4. Wydzielone pasma nawijamy wokół opaski. Ważne, żeby wszystkie nakręcać w jedną stronę - na zewnątrz albo na wewnątrz, a nie na przemian. Krok powtarzamy dla wszystkich kosmyków, aż skończy nam się wydzielona połowa włosów.





5. Teraz zdecydowanie najtrudniejszy krok. :D Po zawinięciu połowy włosów jedną ręką przytrzymujemy sploty, a drugą ostrożnie ściągamy opaskę z głowy.

6. Ostrożnie, uważając, aby nie rozplątać zwiniętych pasm, zawiązujemy na opasce węzełek, możliwie jak najbliżej włosów. Jeśli coś nam się wywinie, tak jak mi na zdjęciach, to po związaniu węzełka próbujemy wkomponować niepokorne pasmo w resztę konstrukcji. 






7. Powtarzamy kroki 2-4 na drugiej stronie głowy: zakładamy opaskę, dzielimy włosy na mniejsze pasma i nawijamy je ściśle na opaskę.
*A co zrobić, jeśli poprzednia strona się rozsupłała to powiem za chwilkę (patrz pierwsze zdjęcie po prawej ;)) 

8. Po zakręceniu drugiej strony postępujemy tak samo, jak w przypadku pierwszej - ostrożnie ściągamy opaskę, zawiązujemy supeł możliwie jak najbliżej włosów i puszczamy. 

*Jeśli czujemy, że włosy nie są spięte zbyt stabilnie, bierzemy dwie normalne gumki do włosów i nimi związujemy połówki tak, aby wszystko się trzymało. Możemy także spróbować przypiąć całość spinkami żabkami bliżej głowy tak, aby opaski ze zawiniętymi włosami nie dyndały nad ramionami.




Po kilku godzinach całość powinna wyglądać mniej więcej tak. :) Oczywiście efekt końcowy zależy od tego, jak bardzo podatne są Wasze włoski, jak grube pasma nakręcałyście, z jakiego materiału wykonane są Wasze opaski itd itd. U każdej z nas będzie to wyglądać nieco inaczej. 

Przy okazji chciałabym Wam mocno podziękować za zainteresowanie wczorajszą zabawą! :) Myślałam, że dostanę dwa, góra trzy maile, a tutaj taaaka niespodzianka. :) Jeszcze większą niespodzianką okazał się fakt, że wygrały aż trzy osoby, przysyłając mi screeny z liczbą 100 001. Dziewczynom jeszcze raz gratuluję, wypatrujcie listonosza po weekendzie. :)

Jak podoba Wam się instrukcja? Spróbujecie kiedyś, czy jednak macie swoje sprawdzone sposoby na kręcenie włosów bez użycia ciepła? :)

Pozdrawiam cieplutko i życzę nam wszystkim szybkiego nadejścia Wiosny! :) 

wtorek, 17 marca 2015

148. Alterra - olejek o zapachu limonki || Konkurs! Ustrzel stówkę







Nie pisałam już tak dawno, że wolę nawet nie sprawdzać jak dawno! Najmocniej Was przepraszam, choć poprawy nie obiecuję. Końcówka roku szkolnego i perspektywa zbliżającej się matury nie sprzyja absolutnie niczemu. A już zwłaszcza nauce. ;) W ramach rekompensaty przygotowałam dla Was malutki konkurs, ale o tym później. Na początku chciałabym przedstawić Wam bohatera głównego dzisiejszego posta. Jak sprawdził się u mnie kultowy olejek Alterry i w jaki sposób go wykorzystałam? Zapraszam serdecznie. :) 

Olejek pokazywałam Wam w poście podsumowującym luty (a było to tutaj, klik). Produkt trafił w moje łapki pod koniec lutego, a ja już zdążyłam go zużyć! W gwoli ścisłości, dno osiągnął dokładnie trzy dni temu. Jest mi trochę smutno z tego powodu, choć jeśli mam być szczera, do samego olejku odczucia mam dość ambiwalentne. 

Zaczynając tradycyjnie od kwestii technicznych - olejek zamknięty jest w masywnym, szklanym opakowaniu z pompką. Zresztą, większość z Was pewnie zna choć jeden wariant tego kosmetyku. I ja swoją przygodę z olejowaniem zaczęłam od wersji z papają. Tchnięta sentymentem, promocją i ogólnym zapotrzebowaniem na olej, tym razem skusiłam się na Alterrę limonkową. 

Skład: Zea Mays Germ Oil, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Oenothera Biennis Oil, Parfum**, Olea Europaea Fruit Oil*, Limonene**, Simmondsia Chinensis Seed Oil*, Glycine Soja Oil, Citral**, Tocepherol, Bisabolol, Citrus Aurantifolia Oil, Helianthus Annuus Seed Oil, Cananga Odorata Flower Oil, Geraniol**, Linalool**, Citronellol**, Benzyl Benzoate**, Eugenol**, Aloe Barbadensis Lear Extract*

W składzie widzimy same dobroci. Olej z kukurydzy, ze słodkich migdałów, z winogron i wiesołka to baza naszego produktu. Po zapachu znajdziemy jeszcze kilka innych olei, pochodną witaminy E, ekstrakt z aloesu. Mieszanka zapowiada się jak najbardziej obiecująco! 




Niestety, pierwszą rzeczą jaka nie do końca mi się spodobała jest zapach. Mocny, cytrusowy, na mój gust nieco zbyt intensywny. Woń sama w sobie nie jest przykra, bardziej przeszkadza mi siła rażenia. Mimo wszystko olejek ten płynął u mnie dosłownie jak woda, co zresztą było widać po ekspresowym zużyciu. ;) Do czego wykorzystywałam i jak się spisywał w określonych rolach?


  • Jako olej bazowy do oczyszczania 4.2.4 (o samej metodzie przeczytacie tutaj: klik) - w tej roli zapach przeszkadzał mi najbardziej. Nawet po rozcieńczeniu olejem lnianym i rycynowym nadal był zbyt mocny, aby taki zabieg można było uznać za przyjemny. Jeśli chodzi o samo działanie na twarz, to spisywał się bardzo pozytywnie - brak zaskórniaków, wysypu wągrów czy niedoskonałości. Jednak zapach odstraszał


  • Jako olej mieszany z serum/kremem na noc - znów ta sama historia. Działanie jak najbardziej na plus, jednak zapach zdecydowanie zbyt mocny. Próbowałam się do niego przekonać, jednak bezskutecznie. Zbyt blisko nosa nie byłam w stanie go używać


  • Olejowanie włosów - tutaj o dziwo nie spisał się zbyt dobrze. Chociaż moje włosy lubią zarówno olej z kukurydzy, winogron i słodkich migdałów (wiesiołka solo nie próbowałam) to Alterra nie działała na nie zbyt dobrze. Był ciut za sztywne, niezbyt gładkie i niepokorne, jakby tępe.


  • Dodatek do maski/odżywki - i tutaj nie powalił, choć moje włosy są zdrowe i raczej mało problemowe. Najwidoczniej któryś ze składników musiał im wybitnie nie podejść


  • Olejowanie i masaż ciała - i to właśnie w tej roli, zgodnej z przeznaczeniem producenta, udało mi się zużyć ten olejek i naprawdę go polubić. Szybko się wchłaniał, a skóra po aplikacji była miękka i nawilżona. Ranki po depilacji goiły się o wiele szybciej. 






Jak widać na zdjęciu, olejek jest bardzo wodnisty i lekki. Producent zaleca aplikować go na wilgotne ciało po kąpieli i tak też robiłam. Wchłaniał się tylko nieco dłużej od tradycyjnego balsamu. Mimo wszystko nie polecam go, jeśli zazwyczaj balsamujecie się rano, po czym szybko zakładacie spodnie czy rajstopy. Wieczorem, do piżamy nie przeszkadza mi lekko lepka skóra, jednak w ciągu dnia nie jest to zbyt pożądany efekt. ;)

Gdyby tylko zapach bardziej przypadł mi do gustu na pewno jeszcze kiedyś bym do niego wróciła. Podczas następnej promocji skuszę się jednak na starą, poczciwą wersję z mango i papają, która kiedyś niesamowicie mnie urzekła. :)

Olejek dostaniemy oczywiście w każdym Rossmannie. W cenie regularnej kosztuje 18 zł, na promocji - 10 zł. Pojemność buteleczki to 150 ml. 

A Wy, znacie olejki Alttery? Wracacie do nich, czy może była to jednorazowa przygoda? :) Koniecznie dajcie znać, jeśli miałyście styczność z wersją limonkową! Polubiłyście ten zapach? 






 



Na koniec obiecany konkurs! Pomysł bezczelnie odgapiłam od naszej pięknowłosej Ewy z bloga wlosynaemigracji.blogspot.com. Wybacz Kochana, mam nadzieję, że się nie gniewasz. :) Zabawa spodobała mi się tak bardzo, że postanowiłam zorganizować ją u siebie, kiedy tylko będę miała taką okazję. A okazja się zbliża i to nie byle jaka! Zasady są dziecinnie proste. 





Na screeny czekam dopóty, dopóki nie przyjdzie ten najbliżej stu tysięcy, więc nie zniechęcaj się. Spróbować zawsze warto, a może okazać się, że nikt oprócz Ciebie nie przyłączy się do zabawy i nawet z cyferką daleko za 100 000 masz szansę na wygraną. Skoro przy wygranej jesteśmy... 

Do zgarnięcia będzie niewielki, kosmetyczny podarunek. Niech pozostanie on tajemnicą. :) 

Mam nadzieję, że chętnie weźmiecie udział w zabawie. Czekam na maile i pozdrawiam cieplutko!  

niedziela, 8 marca 2015

147. Wishlista na wiosnę :)






Wiosna zbliża się do nas wielkimi krokami i mam nadzieję, że już nikt i nic jej w tym nie przeszkodzi. Tegoroczna zimna była, co tu dużo kryć, wyjątkowo beznadziejna. Strasznie nie lubię takiej chlupy! Choć należę do stworzeń do granic ciepłolubnych, to jak już ma być poniżej zera, to tak z dziesięć, a nie półtora, że trochę mocniej słońce poświeci, i już się wszystko topi. Miejmy jednak nadzieję, że w ciągu najbliższych dziesięciu miesięcy nie zaliczymy powrotu takiej pogody! :)

A skoro zaczyna się już pomału zmieniać kalendarzowa pora roku, czas na wishlistę na nowy sezon.  Tę zimową możecie podglądnąć tutaj. Mam nadzieję, że wiosenna spodoba Wam się równie mocno. ;) Tym razem pojawią się tylko cztery punkty - postanowiłam do sprawy podejść w pełni realistycznie, choć i tak nie do końca mi to wyszło. :D Jak przedstawiają się moje zakupowe marzenia na najbliższe miesiące? 






1. Bourjois - Rouge Edition Velvet 09 - Happy Nude Year! lub 10 - Dont Pink of it!

Jak już zdążyłam się pochwalić o tutaj, stałam się szczęśliwą posiadaczką tej pomadki w odcieniu 07 - Nude ist. Zakochałam się w niej tak mocno, tak bardzo i tak do szaleństwa, że zapragnęłam poszerzyć swoją kolekcję o jeszcze jeden odcień. Po zobaczeniu tego posta u make-up-today (klik) zachwyciłam się numerkiem 09. 10 też jest przepiękna! Oczywiście najchętniej przygarnęłabym wszystkie, ale cóż. Chyba muszę zacząć grać w totka. ;) Tak czy inaczej będę polować na promocję i postaram się dorwać choć jedną z nich. 



2. Czarna, lekko rozkloszowana spódnica

Na wishliście ląduje po raz drugi. Niestety, wciąż nie znalazłam takiej, jaka mi się wymarzyła. Mój problem polega na tym, że większość spódnic, które na manekinach sięgają przed kolano, u mnie ledwie zakrywają panią P. Jestem dość wysoka i niestety, mało który producent wpadł na to, że osoba z rozmiarem L to niekoniecznie Grycan z dwumetrowym obwodem w pasie. Większość spodni i dopasowanych spódnic (bez gumki) są na mnie dużo za szerokie, ale wciąż za krótkie. W rozmiar M natomiast ledwo się wciskam, że o długości już nie wspomnę. ;) Chyba zacznę szukać szczęścia u Chińczyków!



3. Buty sportowe

Jak zdążyłam Wam wspomnieć w 50 faktach o mnie, noszę nieludzko wielki rozmiar 41/42. Stopy to więc ostatnia rzecz, na którą chciałabym zwracać uwagę. Bardzo podobają mi się urocze i kolorowe addidaski, ale niestety, u mnie nie ma o nich mowy. Zostawię je szczęśliwym małym stópkom, a tymczasem sama rozglądam się za czymś ciemnym i mało krzykliwym. Te na grafice są akurat męskie, ale to mi zbytnio nie przeszkadza. Pół życia przehasałam w męskich butach, zwłaszcza tych sportowych. Najważniejsze, żeby były wygodne i jako-tako zgrabne. ;)



4. Pędzel do bronzera 

Za sprawą tego samego cudu, który zesłał mi Rouge Edition Velvet, stałam się także szczęśliwą córeczką Bahama Mama. Póki co radzę sobie z nią moim starym, wysłużonym pędzlem do różu, ale nie ukrywam, że z chęcią nabyłabym nowy. Najpewniej zamówię coś z ebaya, bo zdążyłam się już przekonać na własnej skórze, że można tam trafić na naprawdę godziwej jakości akcesoria. :) Macie może jakieś doświadczenie z chińskimi pędzelkami? Polecacie któryś szczególnie? 



Z zimowej chciejlisty nie mogę odhaczyć zegarka, czapki i ów nieszczęsnej spódniczki. Może w tym sezonie pójdzie mi lepiej i uda mi się spełnić wszystkie cztery marzenia. ;) Lubicie takie posty? Jak wyglądają się Wasze zakupowe marzenia na zbliżającą się wiosnę? :) 

środa, 4 marca 2015

146. Joanna Rzepa - efekty dwumiesięcznej kuracji





Hej! Przyszedł czas na recenzję, na którą kilka z Was czekało. :) Dziś przedstawię Wam wyniki niespełna dwumiesięcznej kuracji wcierką Joanna Rzepa. Jak już nieraz wspominałam, założyłam sobie, iż w 2015 roku mocno postawię na zagęszczenie włosów. Dość sporo z nich straciłam pod koniec ubiegłego roku a także w czasie wakacji, dlatego bardzo chciałabym, aby w ich miejsce jak najszybciej wyrosły nowe włoski. Czy Joanna pomogła mi w realizacji tego planu? Jakie efekty zaobserwowałam na swojej głowie? Serdecznie zapraszam. :)




Byłam bardzo skrupulatna i starałam się notować swoje obserwacje podczas całej kuracji. Dzięki temu raczej nic nie uleciało mi z głowy. Niestety, jakiś wyjątkowo złośliwy chochlik (czyli pewnie ja sama nie wiedzieć jak i kiedy) usunął mi zdjęcia z telefonu przedstawiające zakola w dniu rozpoczęciu kuracji. Nie mniej jednak materiał, który udało mi się zgromadzić i tak dość dobrze obrazuje zmiany, jakie zaszły na mojej głowie. :) Nie przedłużając, zacznijmy!

Kurację rozpoczęłam 7 stycznia, startując z długością 60,5 cm. W pierwszych dniach odnotowałam mocne, acz przyjemne mrowienie zarówno podczas masażu, jak i kilka dłuższych chwil po nim. W ciągu pierwszego tygodnia nie zauważyłam zmian w ilości wypadających włosów.

Po około 10 dniach coś ruszyło - skóra głowy mrowiła o wiele mniej, już tylko przy aplikacji wcierki, za to zauważyłam widocznie mniejsza ilość wypadających włosów. Różnica z końcem roku a z sytuacją z około 17 stycznia była ogromna. Włosy wypadały tylko podczas szczotkowania. Przy myciu nie wyciągałam już kłębków włosów z odpływu, nie zostawały mi na palcach przy nanoszeniu szamponu. Bardzo mnie to ucieszyło i z jeszcze większym zapałem wcierałam wcierkę nadal.

Wcierałam tak przykładnie i tak zachłannie, że 22 stycznia, czyli 15 dni po rozpoczęciu kuracji skończyłam pierwsze opakowanie. Dwa tygodnie na wcierkę to niewiele i sama nie spodziewałam się, że tak szybko jestem w stanie zużyć taki produkt. Fakt faktem, ani trochę jej nie żałowałam i wcierałam bardzo długo i dużo. Tak oto 22 stycznia rozpoczęłam drugie opakowanie. 







Wtedy też zauważyłam, że widocznie zmniejszyło się przetłuszczanie włosów. Od jakiś dziewięciu lat myję głowę codziennie i nadal muszę to robić, jednak wieczorem włosy wciąż wyglądają na świeże. Przetłuszczają się dopiero rano, podczas gdy przed rozpoczęciem kuracji na nieświeże wyglądały już około godziny 20 (czyli jakieś 24 godziny po myciu). Oznacza to, że Joanna przedłużyła świeżość moich włosów o jakieś 8 godzin. Nadal utrzymało się też zmniejszone wypadanie. 

10 lutego natomiast coś się załamało i włosów znów poleciało nieco więcej. Nie była to taka ilość, jaką obserwowałam pod koniec roku, jednak na pewno nieco więcej, niż w styczniu. Nie wiem, jaka była tego przyczyna, ale raczej nie oskarżałabym o to Joanny. Może coś innego mi zaszkodziło, ponieważ po kilku dniach wypadanie znów zmniejszyło się do wartości z końca miesiąca. 

Drugą buteleczkę skończyłam 20 lutego. Oznacza to, że wcierkę stosowałam nieprzerwanie przez miesiąc i dwadzieścia dni. Do wczoraj nie używałam żadnego innego produktu, postanowiłam dać sobie i skórze trochę czasu na odpoczynek.

Jakie inne efekty zauważyłam, poza tymi, które opisałam Wam powyżej? 

Bejbiki! Wreszcie, pierwszy raz w życiu doczekałam się wysypu babyhair! :) Są wszędzie, zwłaszcza przy skroniach i nad karkiem. Jak wspomniałam, niestety zdjęcie przed rozpoczęciem kuracji gdzieś mi wcięło, ale i tak co nieco Wam pokażę:





Widać, że na zdjęciu z końca stycznia włoski przy zakolach są dość krótkie, ale są. Wierzcie mi na słowo - przed rozpoczęciem kuracji nie mogłam sobie tak wydzielić tego krótszego pasma, bo po prostu go nie było! Albo były, ale na tyle malutkie, króciutkie i cieniutkie, że ich nie widziałam.

Na zdjęciu z końcówki lutego (a więc niecały miesiąc po wykonaniu pierwszego) widać, że pasmo tych włosków dużo urosło i zaczęło nawet tworzyć falę. ;) Do tego obszar przy zakolach jeszcze bardziej się zagęścił - nie prześwituje już tyle skóry, a lutowe zdjęcie specjalnie wykonywałam na dwudniowych włosach. Inaczej moja włosowa młodzież jest tak niepokorna i zbuntowana, że fruwa wszędzie dokoła i ciężko ją złowić. ;)

Podobnie sprawa wygląda na karku - tam też włosy widocznie się zagęściły, pojawiły się nowe i bardzo szybko urosły. Niestety, nie potrafiłam zrobić sobie wyraźnego zdjęcia od tyłu, jednak efekt już takich podrośniętych i bardzo rozszalałych babyhairsów widać na tych zdjęciach z dzisiaj:






Tosterowa jakość, ale widać, co się dzieje za uszami i przy szyi. Szaleństwo. :)




Wersja skrócona dla leniuszków. Efekty niespełna dwumiesięcznej kuracji:
  • zmniejszone wypadanie włosów - od dwóch tygodni nie wcieram już Joanny, a wypadanie wciąż jest wyciszone
  • ogromny wysyp nowych włosków, głównie przy zakolach i na karku, ale czuję je pod palcami także na całej głowie
  • przedłużona świeżość skóry głowy o około 8 godzin, ale... *
  • przyrost: +/- 3 cm w dwa miesiące

*Wcierkę aplikowałam tylko na wilgotną i czystą skórę głowy po myciu. Przy wcieraniu między myciami na suchych włosach powodowała efekt nieświeżych włosów. 

Przyrost nie jest szczególnie imponujący, ale to nie na nim najbardziej mi zależało. To, co było moim priorytetem, a więc zahamowanie wypadania i wyhodowanie moich włosków - jak najbardziej Joannie się udało! :) 

Z kwestii technicznych: Wcierka ta ma absolutnie najlepszy dozownik, z jakim się spotkałam. Bardzo wygodnie z jego pomocą aplikuje się produkt, można dotrzeć wszędzie bez konieczności zabawy ze strzykawką. Joanna Rzepa ma 150 ml objętości i można ją kupić za około 9 złotych w Super Pharmie, niektórych aptekach i mniejszych, osiedlowych drogeriach. Skład przedstawia się następująco:

Aqua, Alkohol Denat., PEG-75 Lanolin, Raphanus Sativus Extract, Urtica Dioica Extract, Arcitium Lappa Extract, Humulus Lupulus Extract, Glycogen, Glycerin, Niacinamide, Panthenol, Menthol, Allantoin, Laureth-10, Citric Acid, Parfum, Benzyl Salicylate, Butylphentyl Methylpropinal, Citronellol, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool, Dmdm Hydantoin, Methylchloroisothiazolino ne, Methylisothiazolinone







Od poniedziałku rozpoczynam wcieranie kolego produktu z mojej listy. Postawiłam na Seboradin Niger - na razie jestem na etapie prób uczuleniowych i na szczęście, mimo moich obaw, skóra głowy nie protestuje. Za jakiś czas możecie spodziewać się podobnego podsumowania, ale z Seboradinem w roli głównej. :)

Używałyście Joanny? Jak spisywała się na Waszych głowach?


Warto zaglądnąć też tutaj:

Linkin