niedziela, 27 września 2015

195. Zestaw pędzli do makijażu oczu za 9 złotych - czy to może się udać?








Ebay to taki strych. Zapchany całą masą przedmiotów, o których najczęściej nie mamy pojęcia. Znajdziemy tam prawdziwe perełki oraz rzeczy, które lepiej byłoby od razu wyrzucić. Łączy je kilka cech - wątpliwa jakość, niepewny czas dostawy i śmiesznie niska cena. Nietrudno więc zgadnąć, że jeśli mowa o tanich jak barszcz pędzlach, ich źródła można szukać właśnie na tej stronie. 


Nie są to moje jedyne ebayowskie pędzle. Mój pierwszy flattop także pochodził z tej strony, zaginął mi jednak zanim zdążyłam pokazać go światu. Zestaw, o którym dzisiaj będzie mowa jest już ze mną od ładnych kilku miesięcy - w tym czasie nabrałam makijażowej ogłady, zyskałam porównanie z produktami wyższych lotów i myślę, że z czystym sercem mogę przedstawić dla Was rzeczową recenzję. :) To co, macie ochotę na śliczne, różowiutkie pędzelki za grosze? 







Zestaw składa się z czterech pędzelków. Do wyboru mamy różne warianty kolorystyczne rączki i skówki - mnie szczególnie urzekła różowo - srebna wersja, więc to ona przywędrowała do mnie z dalekich Chin. Pierwszą rzeczą, której nie można im odmówić, to dość porządne wykonanie - skówka ściśle przylega do rączki i do włosia, pędzelki są dość ciężkie, a lakier nie ulega zniszczeniu nawet po wielokrotnym myciu i przewożeniu w kosmetyczce. To już całkiem sporo jak za niecałe 10 złotych. 

Teraz skupimy się na każdym pędzelku z osobna. Zaczynamy od tego leżącego najwyżej.


  • Pędzelek w kształcie kuleczki


Moim zdaniem - najmocniejsza strona tego zestawu. Lubię rozcierać nim cienie, nadaje się też do aplikacji kosmetyku na powiekę. Po myciu włosie wraca do pierwotnego kształtu, nie kłuje skóry, trzeba jednak przyznać, że jest dość rzadkie. Praca z nim trwa dłużej, niż przy bardziej zbitych modelach, a przy aplikacji cienia tworzy smugi - z tego powodu nie używam go do nanoszenia ciemnych kolorów. Do zmatowienia powieki i łuku brwiowego beżem, do rozcierania załamania, do prac w miejscach, gdzie nie potrzebujemy precyzji zegarmistrza - tak. :) 




  • Pędzelek skośnie ścięty


Który to? Ano, ten drugi. Kształtem miał przypominać zminiaturyzowany pędzel do rózu. Skośnie ścięty to on może i był, ale do pierwszego mycia. Po tym incydencie (dość chyba normlanym jeśli o żywot pędzla chodzi, nie? :D) już nie powrócił do swojego oryginalnego ułożenia. Uformował się za to w coś na kształt kuleczki, z tym że jeszcze rzadszej i bardziej dziurawej niż ta wyżej. Z tego powodu cień aplikowany tym pędzlem tworzy jeszcze większe prześwity, a rozcieranie jest mniej efektywne. Mimo wszystko często z niego korzystam, zwłaszcza wtedy, kiedy nie mam czystego zamiennika pod ręką. Tak jak i w przypadku tego wyżej - nie nakładam nim ciemnych cieni. 




  • Mini flat - top


Ten pędzelek pierwotnie miał być pewnie przeznaczony do aplikacji korektora pod oczy. Kształtem przypomina malutki flattopik - płasko ścięty pędzel do aplikacji płynnych produktów, w pełnieniu jego funkcji przeszkadza jednak kilka rzeczy. Po pierwsze, włosie jest zdecydowanie za długie i zbyt giętkie - z tego powodu za nic w świecie nie wklepiecie nim korektora czy podkładu po oczy. Ponadto jest po prostu zbyt rzadkie. To niewątpliwie najsłabszy element całego zestawu - średnio nadaje się do czegokolwiek, jego płaski kształt unimożliwie nakładanie cieni w sposób satysfakcjonujący, do rozcierania także się nie nadaje. Ja znalazłam mu mało angażujące zajęcie - najczęściej to z jego pomocą czyszczę osypany proszek spod powieki. 





  • Twarda kuleczka


Bardziej trafnej nazwy znaleść mu nie potrafię. Kształtem nawiązuje do pędzli do konturowania bronzerem - zwęża się ku końcowi, jest jednak bardzo zbity i dość twardy. Szczerze mówiąc nie trafiłam jeszcze na jego odpowiednik wśród normalnych marek, ale za specjalnie się też nie rozglądałam. Ale wiecie co? Ja go naprawdę lubię! Do aplikowania czy rozcierania cieni na górnej powiece się nie nadaje, ale za to genialnie spisuje się na dolne powiece. Rozcieram nim kredkę na granicy lini wodnej i rzęs, aplikuję cienie, zagęszczam dolną linię rzęs. Cieszę się, że trafił w moje ręce - normalnie pewnie w życiu nie kupiłabym pędzla o takim kształcie, a tutaj mam go prawie za bezcen. Mógłby się też spisać do czyszczenia granic makijażu korektorem - czy to przy zewnęrznym kąciku, czy przy brwiach. W tej roli jednak go nie używam, bo zazwyczaj jest brudny od ciemniejszych cieni z dolnej powieki. ;) 



Cechą, na którą warto zwrócić uwagę jest wielkość. Pędzle generalnie są duże - wszystkie. Z tego powodu osoby o małych oczach pewnie będą nimi przerażone. 








Na ręce widoczny jest dokładnie ten sam cień - piekielnie intensywna, butelkowa zieleń - nałożony każdym z czterech pędzli. Jak widać, żadnym z nich nie jesteśmy w stanie uzyskać mocnej, intensywnej plamy. Najlepiej wychodzi to miękkiej kuleczce (kreska 1.) oraz twardej kuleczce (kreska 4.) z tą różnicą, że pierwszy pędzel od razu tworzy rozmytą chmurkę, a czwarty linię o dość mocnych krawędziach. Drugi ślad należy do naszego niby-skośnie-ściętego gagatka, który wypada o wiele gorzej od swego okrągłego kolegi. Trzeci ślad, niemal niewidoczny, należy do mini flat-topa - jak widać, nakładanie cieni tym pędzlem nie jest najlepszym pomysłem. 

Co najśmieszniejsze, cień, choć mało widoczny na skórze, pozostaje za to mocno widoczny na włosiu. To kolejny dowód na to, że nie jest ono najwyższych lotów - pigment z kosmetyku wpija się w pędzel, zamiast w powiekę.  









Na powyższym zdjęciu dość dobrze widać, że włosie w trzech pędzlach (poza twardą kulką) jest dość rzadkie, nierówne i jakby wystrzępione. 








Czy jestem więc zawiedziona? W sumie - nie! Kilkając Buy It Now nie spodziewałam się, że przylecą do mnie super-duper pędzelki za dyszkę. Przygotowałam się na kiepską jakość, odklejającą się skówkę czy odpryskujący lakier - byłam jednak ciekawa, jak wygląda to w rzeczywistości. Okazało się, że wcale nie jest tak źle - choć do jakości firmowych pędzli sporo im brakuje. 

Komu polecam? Osobom, które stawiają pierwsze kroki w makijażu, ale żałują większej kwoty na lepszy zestaw. Będą też fajnym uzupełnieniem niewielkiej kolekcji - choć mam trzy przyzwoite pędzele do oczu, chętnie i często korzystam z tych. Operując jasnymi cieniami nie potrzebuję mocno zbitego włosia i idealnie rozmytych krawędzi, dzięki czemu nie muszę myć tych lepszych pędzli po każdym mocniejszym makijażu. Ebayowymi matuję powiekę oraz łuk brwiowy i rozcieram jasne, transferowe cienie w załamiu, tymi lepszymi wykonuję dokładniejsze prace takie jak podkreślanie ciemniejszym kolorem zewnętrznego kącika czy blendowanie intensywniejszych kolorów. 


Jeśli natomiast macie już pokaźną kolekcję pędzli, wizaż to Wasza pasja i lubicie inwestować w jakość, raczej nie macie czego szukać w tym zestawie - myślę, że nie spełniłby takich oczekiwać i szkoda nawet tej dyszki. 









Swój zestaw kupiłam dokładnie tutaj: klik. Trzeba przyznać, że na aukcji wyglądają o wiele porządniej, niż w rzeczywistości. :D 


A Wy, macie jakieś doświadczenie z pędzlami z ebaya i jemu pokrewnych stron? :)

piątek, 25 września 2015

194. Jak wygrałam walkę z atopowym zapaleniem skóry na powiekach? + Aktualna pielęgnacja cery alergicznej i atopowej






Dziś mam dla Was posta, którego pewnie powinnam napisać już dawno temu. Albo choć jego pierwszą część. Bo przecież po to jesteśmy my, blogerki kosmetyczne, aby dzielić się swoimi przeżyciami, przestrzegać innych i dawać dobre rady. Ja jednak jakoś nie mogłam zebrać się, aby opisać mój problem wtedy, gdy osiągnął swoje apogeum - miałam uzasadnione powody. Po pierwsze, sama nie wiedziałam, co mi dolega. Po drugie, wystarczająco się nasłuchałam od każdej spotkanej osoby na temat tego, co to jest i co powinnam nałożyć, aby mi przeszło. Nie chciałam prowokować nikogo, aby robił to także przez internet. Po trzecie, nie miałam ochoty publikować dla Was opisów i zdjęć przedstawiających coś, co spędzało mi sen z powiek, sprawiało, że czułam się okropnie i miałam ochotę zakopać się pod ziemię. Żadna przyjemność. 

Zebrałam się jednak teraz, gdy jest już po wszystkim i gdy z czystym sercem mogę Wam powiedzieć, że walkę wygrałam. A przede wszystkim - że wiem, z czym walczyłam. 

Wciąz pewnie nie wiecie o czym mowię - nic dziwnego, tematu starałam się unikać jak ognia, a palił mnie on od maja. Wtedy to zaczęło się dziać z moją skórą coś bardzo niedobrego - obrzęk, ból, pieczenie, zaczerwienie i wieczne łzy w oczach. Potem było już tylko gorzej - łuszczenie się skóry, świąd i ochota na to, aby zakopać się pod ziemię. Miałam serdecznie dość moich paskudnych powiek i tego współczującego spojrzenia wszystkich w około. Chyba nie muszę wspominać, że każdy zwracał uwagę tylko na to - poważnie miałam dość. 





Dramat w sześciu aktach: 

1. Tak się zaczęło - pieczenie, zaczerwienie i obrzęk. 
2 i 3. Obrzęk znikł, a na jego miejsce pojawiła się napięta, stwardniała i obolała skóra. Wtedy też zaczęło swedzieć.
4. Naskórek zaczynał się łuszczyć w tak paskudny sposób, że nic na niego nie działało - nawet mocne, mechaniczne peelingi. Pod spodem skóra była śliska i bardzo piecząca
5. Po złuszczeniu skóra szybko zarastała nową warstwą naskóra, który tworzył grubą łuskę. Powieki były napięte i bardzo bolały
6. Po kilkudziesięciu godzinach znów pojawiało się łuszczenie, cykl od 4 do 6 powtarzał się do kilku razy w tygodniu. 


Najgorsza była wieczna niepewność. Nie będę tutaj opisywać tego, jak długa była moja droga do diagnozy i ile nerwów kosztowało mnie zmaganie się z lekarzami. Nie będę też szerzej opowiadać o tym, jak urządził mnie pierwszy dermatolog, a jak druga pani, choć lecząc oczy, zrujnowała inne  partie mojej mocno mieszanej skóry. To temat na odrębny post w bardzo pretensjonalnym tonie, jeśli macie ochotę o tym poczytać, dajcie znać. Może się kiedyś zbiorę. :D 


W celu nakreślenia Wam dramaturgii całej sytuacji wspomnę tylko, że mam w bliskiej rodzinie osobę z łuszczycą. I to właśnie tej choroby bałam się najbardziej. Na szczęście okazało się, że moje paskudne zmiany to atopowe zapalenie skóry. Co je wywołało, dlaczego pojawiło się tylko na powiekach, czego unikać w przyszłości, aby nie wystąpiło także na innych obszarach ciała? Pojęcia nie mam i bardzo mnie to drażni, najważniejsze jednak, że problem trzymam w ryzach, a moje oczy wyglądają jak dawniej. Wymagało to jednak ode mnie zmiany pielęgnacji - i co ważniejsze, myślenia - o 180 stopni. Bo moja skóra nigdy nie będzie już taka jak dawniej - mieszana, z tendencją do przetłuszczania i zapychania, ale zdrowa. Musiałam nauczyć się o niej myśleć jako o skórze atopowej, bardzo wrażliwej i delikatnej. Jednocześnie przyszło mi zmagać się z problemem, który ściągnęła na mnie druga pani dermatolog swoją nieszczęsną maścią - z okropnym wysypem niedoskonałości. 


Po tym przydługim wstępnie zapraszam na przedstawienie mojej aktualnej pielęgnacji cery. Mam tutaj kilka perełek, które spiszą się nie tylko przy AZS. Wrażliwce, przesuszeńcy, naczynkowcy i mieszańce - zerknijcie koniecznie!








Wszystkie produkty, których używam, znajdują się na tym zdjęciu. Wciąż najważniejszym krokiem mojej pielęgnacji jest dokładnie oczyszczanie. W tym celu używam dwóch produktów, zarówno rano, jak i wieczorem.


  • Cetaphil - Emulsja micelarna 

Produkt przepisany przez panią dermatolog. Faktycznie działa bardzo delikatnie, został więc ze mną na stałe. Nie podoba mi się jego skład i bardzo trudno było mi się na niego przestawić po miesiącach stosowania uproszczonego OCM (poprzednia metoda mycia twarzy 424 - klik), a wcześniej - używania żeli i pianek z łagodnymi składami wypełnionymi substancjami aktywnymi. Musiałam jednak zredukować do minimum możliwość kontaktu z jakimikolwiek alergenami, Cetaphil wydaje się więc być rozsądnym rozwiązaniem. 




  • Le Maadr - Łagodząca woda micealrna


Poprzednio używane przeze mnie micele szczypały mnie w oczy, postanowiłam więc dać szansę aptecznej marce Le Maadr. Póki co jednak nie widzę zbyt wielu pozytywów - woda średnio radzi sobie z domywaniem resztek makijażu. Rozejrzę się za innym, hipoalergicznym micelem - macie swoje typy? 









Wieczorna pielęgnacja opiera się o trzy produkty - okazyjnie do akcji wkracza czwarty i piąty.



  • Hydrolat z drzewa herbacianego + ekstrakt do cery naczynkowej + ekstrakt z oczaru wirgilskiego ZSK



Mieszanka tych trzech półproduktów stanowi mój tonik idealny. Dlaczego? Woda z drzewa herbacianego działa ściągająco i antybakteryjnie, to dzięki niej szybko wybrnęłam z paskudnego wysypu, który zafundowała mi pani doktor. Do tego zaobserwowałam zmiejszenie się porów i delikatne zredukowanie przebarwień. Dwa dodane ekstrakty to koktajl dobrodziejstw dla moich rozszerzonych naczynek - przy okazji okazują się na tyle delikatne, że nie podrażniają wrażliwej cery. Tonikiem przemywam twarz rano i wieczorem. 






  • ZSK - Potrójny kwas hialuronowy 1,5 %


Po przymusowym odstawieniu wszelkich nawilżających serum powróciłam do ukochanego produktu - kwasu hialuronowego. Nanoszę go na lekko wilgotną od toniku cerę i delikatnie wklepuję. Moja cera reaguje na niego bardzo dobrze - jest nawilżona, przyjemnie napięta i jędrna. Jednocześnie mam pewność, że ten produkt nie wywoła u mnie żadnej reakcji alergicznej - z tego też powodu używam go pod oczy i na powieki. 









  • Pharmaceris seria A - Multilipidowy krem odżywczy


Krem o cudownie masełkowej konsystencji, który pięknie nawilża, koi podrażnienia i nie zapycha porów. Ma bardzo ładny skład i działa jak łagodzący kompres. Ze spokojem ducha nanoszę go pod oczy i na powieki zaraz po kwasie hialuronowym. Do jego największych atutów należy fakt, iż - w przeciwieństwie do innych podobnych produktów - nie wywołał wysypu niedoskonałości na brodzie. Kocham! 





Powyższe trzy produkty towarzyszą mi każdej nocy. Gdy dzieję się coś złego, do akcji wkracza: 


  • Pasta cynkowa


Stara, dobra pasta, która jest ze mną - bez przesadyzmu - dobre pięć czy sześć lat. Nie to samo opakowanie, rzecz jasna. ;) Dzięki niej wszelkie nieprzyjemne wypryski goją się o wiele szybciej. Nanoszę ją punktowo na niedokosnałości w jak najwcześniejszej fazie rozwoju - wtedy znikają już nastepnego dnia rano. 







  • Protopic 0,03 %


Lek, który uratował moją skórę. Przeznaczony do leczenia atopowego zapalenia i wydawany na receptę. Błagam, jeśli ktoś ma jakieś problemy ze skórą, niech nie prosi lekarza pierwszego kontaktu o przepisanie go - nie chcę, aby przeze mnie ktoś dostał preparat, który tak naprawdę nie jest odpowiedni do jego skóry. Zostawmy takie rzeczy dermatologom. Protopiciem smaruję powieki raz w tygodniu, a inne obszary zawsze wtedy, gdy poczuję jakiekolwiek pieczenie czy swędzenie gdziekolwiek na skórze - nie chcę czekać, aż znów pojawi się to, co pojawiło się na oczach. Dzięki temu cera jest zdrowa i - mam nadzieję - AZS już nie powróci. 




Pielęgnacja poranna opiera się w głównej mierze na powtórzeniu kroków z nocy. Rano przemywam twarz Cetaphilem, następnie przecieram tonikiem i nakładam kwas hialuronowy. W dni, w których wiem, że nie będę nakładać makijażu aplikuję krem Pharmaceris. Jeśli natomiast gdzieś wychodzę, od razu na kwas aplikuję podkład:






  • Iwostin - Correctin Capilin - hipoalergiczny podkład do cery naczynkowej


Odkąd zaczęłam dażyć ograniczonym zaufaniem wszystko, co nakładam na twarz, odstawiłam także drogeryjny podkład Loreal True Match. Powróciłam natomiast do Iwostinu, który jest ze mną od końca kwietnia. Ma ładny, pasujący do mojej jasnej cery zółty kolor, dość przyzwoite krycie i niezłą trwałość. Makijaż nim wykonany trzyma się zdecydowanie dłużej, niż przy udziale Annabelle Minerals - z tego też powodu Iwostin nakładam, gdy idę do pracy, a AM wtedy, gdy potrzebuję tylko lekkiego krycia i nie zależy mi na czternastogodzinnej trwałości. Na plus zaliczam tutaj wysoli filtr i hipoalergiczny skład - kosmetyki apteczne są zdecydowanie lepiej przebadane od tych drogeryjnych, stąd moje zaufanie do tego produktu. 








Jak wygląda Wasza pielęgnacja? Zmagałyście się kiedyś z podobnymi problemami? Możecie polecić naprawdę skuteczną, ale delikatną wodę micelarną? :)

poniedziałek, 21 września 2015

193. Jak z włosomaniactwa przeszłam na... nie-wiem-co?






Włosomaniactwo spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Pamiętam jak dziś - szukałam w internecie porady odnośnie dopasowywania fryzury do kształtu twarzy. Google przekierowało mnie na forum wizażu, a stamtąd krok po kroczku wędrowałam od jednego włosowego wątku do drugiego. Wchodziłam coraz głębiej w las zawiłych pojęć, miliona polecanych i odradzanych kosmetyków, w gęstwinę marzeń o długich i mocnych włosach tysiąca dziewczyn. Nietrudno zgadnąć, że wpadłam po uszy i błądziłam, długo po omacku. 


Podążanie czyimiś śladami nigdy nie jest łatwe. Próbawałyście kiedyś iść dokładnie po odciskach innej osoby na plaży czy na zaśnieżonej ścieżce? Jest to niemal niemożliwe - trudno nam dopasować się do długości kroków innej osoby, przejąć jej rytm, naśladować coś, co jest jedną z najbardziej naturalnych i niewymuszonych czynności. Mimo to z początku kurczowo próbowałam się trzymać śladów doświadczonych koleżanek po fachu.



Gdzieś na początku drogi




Szybko jednak zrozumiałam, że nie wszystko, co pasuje komuś, sprawdzi się też u mnie. Nie chodziło nawet o same kosmetyki, co o system pielęgnacji. To, że pięknowłosa panna X. olejuje co trzy mycia, a maskuje co dwa nie znaczy, że i w moim przypadku się to sprawdzi. Kluczowym momentem buszownia po gęstwinie porad i informacji był moment, w którym uświadomiłam sobie, jakie naprawdę  moje włosy. Nie jakie były czy jakie bym chciała, żeby były. Jakie są: cienkie, delikatne i wrażliwe.



Rok świadomej pielęgnacji: styczeń 2014 - grudzień 2014




Odnalezienie własnej drogi w tej gęstwinie kosztowało mnie sporo czasu i energii, ale - co tu dużo kryć - przyniosło niesamowitą satysfakcję. Po ponad roku zrozumiałam swoje włosy i ich potrzeby, nauczyłam się je zaspokajać. Wiedziałam, czego potrzebują, aby być miękkie, gładkie i zdyscyplinowane. I wtedy też stało się coś, co nazwałabym wyciszeniem - już przestałam godzinami buszować po blogach i forum, przestałam przeglądać katalogi odżywek i olejów na KWC w autobusie. Nie chwytałam w ręce absolutnie każdego kosmetyku i nie zastanawiałam się, czy zrobiłby jakiś użytek na włosach. Zadomowiłam się w znanym sobie rejonie, rozbiłam tam obóz, chyba nawet całkiem trwały. Znalazłam zestaw sprawdzonych kosmetyków, którego się trzymałam. Codziennie, z dokładnością skrupulatnego księgowego na stażu odhaczałam te same czynności: olej, maska, mycie, odżywka, serum. 







Gdzieś tam, w tak zwanym międzyczasie zrozumiałam, że nic się  nie stanie, gdy raz na jakiś czas wyłamię się z rutyny. Cienkie, ale zdrowe włosy nie umrą od jednego mycia bez oleju. Nic się nie stanie, kiedy zakręce je na lokówce. Po suszeniu zyskują więcej objętości, czemu by więc nie robić tego codziennie? Na tym etapie przestało mi zależeć na kondycji, a zaczęło na wyglądzie. O ironio, od pewnego momentu te dwa pojęcia przestały iść ze sobą w parze. 

Dziś nie mogłabym się już nazwać włosomaniaczką i to wcale nie dlatego, że ścięłam włosy przed ramiona, nie dlatego, że suszę ję i stylizuje po każdym myciu i nie dlatego, że coraz rzadziej używam oleju. Nie nazwałabym się już tak, ponieważ mania odeszła. Nie oznacza to, że nie dbam o włosy czy że nie przynosi mi to przyjemności - nie, po prostu przestałam maniakalnie myśleć o tym, co by tu jeszcze nałożyć na głowę, żeby było wciąz lepiej i lepiej. Bo włosomania to dla mnie właśnie takie dążenie do ciągle nieosiągalnego lepiej - bo mogą być dłuższe, bo mogą być gęstsze, mogą mniej wypadać, być bardziej miękkie. Wymieniać możemy w nieskończonośc, prawda? Bo zawsze może być lepiej, a mnie już na tym nie zależy. Grunt, żeby to, co jest tu i teraz było w porządku - zdrowe, wygodne i ładne. Przestałam inwestować swoje myśli i energię w kombinowanie nad tym, co by tu zrobić, żeby było lepiej niż jest.







Czy więc żałuję tego okresu buszowania i wiecznego dążenia do tych lepszych włosów? Jasne, że nie! Dzięki włosomaniactwu poznałam kilka kochanych kobietek, dowiedziałam się mnóstwo o kosmetykach, zrozumiałam, jak dbać o siebie i swoje ciało. Przede wszystkim - pokochałam się. Serio. Zaakceptowałam, że nie będę odrealnionym wyobrażeniem siebie samej, jakie siedziało gdzieś głęboko we mnie i wpędzało mnie w kompleksy. Nie będę mieć idealnej cery i gęstych, falowanych włosów. Nie, bo nie i już, Jestem taka jaka jestem, a jak się postaram, to mogę być najlepszą, najbardziej zadbaną wersją siebie i to jest super.









Jestem przeciwna wystawianiu diagnoz przez internet, ale jedną przypadłość mogę pomóć Ci wykryć. Sięgasz po wszystkie kosmetyki w łazience znajomych i czytasz składy, jednym tchem wymienisz przynajmniej pięć emolientowych odżywek, oliwę z oliwek trzymasz obok szczotki do włosów, a przed snem zastanawiasz się, czy oby na pewno nałożyłaś serum na końcówki? Czujesz kłucie w żołądku po przeczytaniu pochlebnej recenzji maski, motylku fruwają Ci w brzuchu podczas wizyty w drogerii, a w zakładkach masz zapisane połowę włosowej blogosfery? Jeśli tak - jesteś włosomaniaczką. Ale nie przejmuj się - wcale nie musisz tego leczyć, a co więcej - nie ma w tym nic złego. Po prostu z czasem Twoje myśli same zaczną obierać inne tory, a ta część mózgu odpowiedzialna za analizowanie dotychczasowej pielęgnacji i punktu rosy trochę się uspokoi. U mnie ten etap już nastąpił i teraz jestem... osobą lubiącą swoje włosy, uznającą je za jeden ze swoich największych atutów, ale jednocześnie pamiętającą, że ma na głowie oprócz nich ważniejsze sprawy. Czyli takim nie-wiem-kim, bo jeszcze nie wymyśliłam na to ładnej nazwy. :D 

Jestem... zwolenniczką skutecznej, ale maksymalnie prostej pielęgnacji. Uważam, że piękne włosy to nie tylko kwestia ich kondycji, ale także składowa odpowiedniego cięcia, stylizacji i wielu innych czynników nie do końca zależnych od ilości użytego w danym tygodniu oleju. Chyba tak potrafię to najtrafniej ująć. :)






A Ty, kim jesteś? Twój mózg wciąż ma włączony tryb WŁOSY 24 godziny na dobę (bo serio, tak się wtedy czułam!) czy już nieco odpuścił? Koniecznie dajcie znać, na jakim etapie poszukiwań Wy jesteście! :)

czwartek, 17 września 2015

192. Wspomnienia z wielkiego tripa, czyli w 6 dni na Czechy i z powrotem

Nasza rowerowa wyprawa życia na Czechy zakończyła się już kilkanaście ładnych dn temu, ale dopiero teraz znalazłam czas, aby zebrać dla Was wszystkie zdjęcia i wspomnienia. Może to i lepiej, że przytrafiła się taka zwłoka? Przynajmiej mogłam wrócić do tych pięknych, ciepłych dni za którymi już zdążyłam zatęsknić! 

Jeśli macie więc ochotę razem ze mną zabrać się z powrotem na wakacje, koniecznie przeczytajcie posta. :) Będzie dużo zdjęć!




***





Dzień 1: Zalas - Oświęcim - Czechowice-Dziedzice 

przemiły księgowy i nadwiślanśkie wały


Najtrudniejszy jest pierwszy krok - święta prawda! Zbieranie się do wyjazdu zajęło nam kilka ładnych godzin: pakowanie, wciskanie, dociskanie, sprawdzanie, omawianie i znów dopakowywanie. Gdy wreszcie upchnęliśmy wszystko, co chcieliśmy, dosiedliśmy naszych rumaków i... przez pierwsze kilka kilometrów nadal analizowaliśmy, czy oby na pewno wszystko mamy. ;)

Sporą częśc drogi do Oświęcimia przejechaliśmy wałami - Google Maps niestety nie pokazują ich jako drogi rowerowej, więc trafiliśmy na nie tylko dzięki pani wskazującej nam drogę. Widoki - przecudne!




Tuż za wałami czekał Oświęcim, potem - Bestwinka i przepyszna pizza w uroczej Ryszkówce, a kilkanaście kilometrów dalej Czechowice-Dziedzice, czyli cel pierwszego dnia. Tam stanęliśmy przed trudnym zadaniem znalezienia sobie miejsce na nocleg. Na szczęście problem ten dość szybko rozwiązął przemiły Pan Księgowy, który zaprosił nas na swój ogród, a nawet udostępnił nam łazienkę i suszarkę do włosów - gorąco pozdrawiamy!




Dzień drugi: Czechowice-Dziedzice - Jezioro Gołczakowickie - Cieszyn

 ulewa i never endind way


To, że we wtorek ma lać wiedzieliśmy już przed wyjazdem. Byliśmy względnie przygotowani na deszcz i stwierdziliśmy, że dobrze by było dojechać do cywilizacji zanim takowy się zacznie. Za Czechowicami rozpoczęła się natomiast niekończąca się leśna droga ciągnąca się po horyzont. Wyglądała bajecznie, nawet udało nam się przystanąć na kilka zdjęć, ale ciemne chmury za plecami ani trochę nie umilały postoju. :D

Wtedy też trafiliśmy na dziką plażę nad Jeziorem (Zbiornikiem ponoć) Gołczakowickim i zdecydowaliśmy, że koniecznie musimy wrócić w to miejsce w drodze powrotnej.





Deszcz złapał nas tuż za lasem, a największą ulewę udało nam się przeczekać w jakimś barze, który najwidoczniej nie zmieniał wystroju od końca lat 60 i zdawał się być ulubioną miejscówką lokalnych drwali. Dwie godziny wymuszonego postoju zrekompensował szaszłyk z grilla i gorąca herbata. :)

W Cieszynie postanowiliśmy przenocować na Campingu Olza - fajne miejsce, to fakt, ale administrowanie nim nie idzie właścicielom zbyt sparwnie. ;) Na miejscu spotkaliśmy Pana na harleyu, z przewoźnym grillem, namiotem, czajnikiem, pokaźną brodą i... malutkim yorkiem. 


A w Cieszynie byliśmy na plaży!


Dzień trzeci: Cieszyn - Frydek-Mistek

 rodacy i pan, który trzyma palce


Część Czech, którą zwiedziliśmy, była naprawdę prześliczna. Malownicze wioski, pastwiska i drogi z oznakowanymi pomarańczową farbą dziurami wywarły na nas ogromne wrażenie. :) O ile droga do Frytka minęła względnie bezproblemowo, o tyle schody zaczęły się w samym mieście. Z pomocą przyszedł pewien bardzo sympatyczny Czech, który pochwalił się nam, że sam zwiedził z żoną Estonię na rowerach i był też w Krakowie. ;) Całkiem nieźle mówił po polsku i mimo jego ogromnych chęci i tak nie mieliśmy bladego pojęcia, gdzie dalej jechać. :D Pan jednak stwierdził, że trzyma za nas palce i pewnie tylko dzięki temu gestowi udało nam się trafić na resztę przewodników. 



Pod marketem kolejny przemiły młody Czech zaproponował , że przeprowadzi nas przez miasto do miejsca, z którego już łatwo trafimy. Tam z kolei spotkaliśmy Polkę, która dosłownie uratowała nam tyłki. :) Wreszcie późnym wieczorem udało nam się trafić na camping, który, jak się okazało, administrowany był w podobnie kiepski sposób co ten w Cieszynie.


Dzień czwarty: Frydek - Mistek - Cieszyn

Aqua-zimno-park i nie ufaj tubylcom


Prysznic w campingu kosztował 20 koron, uznaliśmy więc, że lepiej dorzucić 60 i wybrać się na pobliski Aquapark. :D Do wyboru mieliśmy dwa akweny - zamknięty i otwarty. Zauroczeni wyglądem tego drugiego bez wahania zabraliśmy karimaty i wybraliśmy się na plażę. Pech chciał, że wiało jak diabli, a ja po zamoczeniu palców u stopy niemal zamieniłam się w sopelek lodu. Cudem przekonałam się do wejścia do wody, co nie zmieniło faktu, że wciąż trzęsłam się jak galaretka - wypisz wymaluj cała Aga.

Tutaj widok rano, po otwarciu namiotu :)


W tak zwanym międzyczasie padły nam oba telefony i powerbank, a mnie (byłam co do tego przekonana) zepsuł się aparat. Brak telefonu nie oznaczał tylko braku zdjęć, ale i nawigacji. Kupiliśmy więc mapę szlaków rowerowych i z zapałem wyruszyliśmy żółtą ścieżką numer 6005. Szkoda tylko, że w pewnym momencie mapa dość mocno rozminęła się z faktycznym wyglądem dróg. :D

Skutkiem tego jadąc cały czas ów szlakiem wylądowaliśmy w miejscowości, przez którą on teoretycznie nie przechodzi. Na nasze nieszczęście okazało się, że najtrudniejsze pytanie, jakie może zadać tubylcom to Gdzie teraz jesteśmy na mapie? Nikt z wielu pytanych o to osób nie potrafił odpowiedzieć. :D Napatoczył się jednak jakiś chłoptaś na BMXie, który poradził, aby jechać w lewo. Jakieś półtorej godziny później okazało się, że dzięki niemu wygraliśmy kilkunastokilometrową wycieczkę w kółko po okolicy. Sytuację uratował pan z baru wskazując nam kierunek na normalną drogę nierowerową. Mniej malowniczo, ale przynajmniej pewnie dotarliśmy do Cieszyna.


Dzień piąty: Cieszyn - Jezioro Gołczakowickie, 

kolejne problemy z mapą i trzęsenie portkami


W drodze powrtonej postanowiliśmy jechać inną trasą, kierując się tym razem polską mapą rowerową. W tym przypadku także okazało się, że teoria to jedno, a rzeczywistość - drugie. Nadal też nie odnaleźliśmy śmiałka, który potrafiłby określić z dokładnością do 10 kilometrów gdzie jesteśmy na mapie. :D Na szczęście jakoś dotarliśmy do naszego wypatrzonego miejsca nad Jeziorem - tam też udało mi się wskrzesić aparat, dzięki czemu mamy takie przepiękne pamiątki!




Rzeczą, której najbardziej się obawialiśmy, były... dziki. Cała plaża była usłana ich śladami. Po zmroku natomiast problemem stały się poczciwe kaczki, które nocą robią taki hałas, jakby były przynajmniej z cztery razy większe. Zrozumie to tylko ktoś, kto próbował zasnąć przy akompaniamencie ciągłego skrzeku, tłuczenia w wodę i szumy pobliskiego lasu. :D




Dzień szósty: Jezioro Gołczakowickie - Oświęcim - Zalas

 nie da rady do InterMarche



Ostatniego dnia wracaliśmy już znaną trasą, więc poszło nam to zaskakująco szybko. Po drodze z bólem serca odkryliśmy, że wyjechaliśmy o dwie godziny za wcześnie, by móc delektować się pizzą z kurczakiem w Bestwince. Nie wynagrodziła nam tego ani zapiekanka, ani kawiarnia w Oświęcimiu - to był jakiś słaby dzień jeśli chodzi o kulinaria. ;) Na szczęście w domu Kochanego czekała na nas pyszna zupa i nieograniczone ilości ciepłej herbaty z sokiem, której chyba brakowało mi najbardziej!





Za największą ciekawostkę tego dnia można uznać pewnego pana, który przez 15 minut tłumaczył nam, dlaczego nie damy rady dojechać do InterMarche (remont, objazdy, trzeba by na około, nadłożyć jakieś 10 kilometrów!), po czym kilkadziesiąt metrów za jego domem był drogowskaz do tegóż przybytku. Dojechaliśmy tam w 10 minut. :D




***



Wyprawa była naprawdę niesamowita i za rok z całą pewnością wyruszymy raz jeszcze! Cudownie było przez 6 dni obcować przez większość czasu z naturą i sobą nawzajem. Moja niepocieszona mieszkaniem w Krakowie dusza została uspokojona i nasycona sielskimi widokami, i wiecie co? Naprawdę wypoczęłam! Choć taka wyprawa to spory wysiłek fizyczny, a po powrocie byliśmy półżywi, zmyło to ze mnie cały stres i napięcie. 


A Wy, byliście kiedyś na takiej wyprawie? :)

poniedziałek, 14 września 2015

191. Blogerski Brunch na Powiślu



Już dość dawno temu, bo w drugiej połowie sierpnia odbyło się bardzo inspirujące spotkanie, w którym miałam okazję uczestniczyć. Blogerski Brunch, bo o nim mowa, zorganizowany został przez panią Danutę Zicz z firmy Scandia Cosmetics w magicznym miejscu u stóp wawelskiego wzgórza. Była to wspaniała okazja, aby poznać blogujące koleżanki z Krakowa i okolic, skosztować specjałów Metaforma Cafe, a może i przede wszystkim - wysłuchać pouczających prelekcji o powakacyjnej pielęgnacji. 




Jako pierwsze głos zabrały panie Karoliny z salonu Dotyk Lata. Skupiły się na pielęgnacji dłoni i stóp, zdradziły kilka tajników z salonu, podpowiadały, jak dbać o odpowiednie nawilżenie w domowym zaciszu przez cały rok. To właśnie ich rady okazały się dla mnie najbardziej inspirujące - z dbaniem o dłonie i stopy zawsze było u mnie na bakier. W międzyczasie wspomniały także o innowacji w dziedzinie pielęgnacji paznokci - tajemniczej kuracji IBX pozwalającej na rekonstrukcję płytki. 


Następnie miejsce na środku zabrała niesamowicie żywiołowa pani Barbara Żurek, która z wielką pasją opowiadała o pielęgnacji włosów. Z punktu wyjścia, którym była regeneracja po lecie, zawędrowałyśmy razem w strefy suchych szamponów, regularnego podcinania, doboru odpowiedniej farby czy fryzury do typu włosa. Charyzma pani Basi sprawiła, że można jej było słuchać i słuchać, a mnie samą aż nosi, żeby udać się do jej salonu. ;) 






Przedostatnią prelegentką była pani Dorota Budzyńska, którą na co dzień można spotkać w Ginger Med Spa. Z panią  Dorotą zdecydowanie nadawałyśmy na tych samych falach - mówiła głównie o pielęgnacji cery podkreślając, jak ważnym elementem jest systematyczność. Z prawdziwą pasją opowiadała o sile natury, zachwalała kosmetyki mineralne, radziła, jak dbać o skórę w domowym zaciszu. 


Ostatnie słowa należały do ekspertek The Secret Soap Store. Zostałyśmy także obdarowane trzema produktami tej marki - choć mydełko nie pasuje do moich kosmetycznych preferencji, to mus pod prysznic i balsam do ciala to coś naprawdę pięknego! Owocowe zapachy rozbrajają. :) 





Całe spotkanie było naprawdę bardzo udane i mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedyś w podobnym gronie. Cudowne było też miejsce - Metaforma Cafe to naprawdę niesamowicie inspirujący lokal, pełen mniejszych i większych nietuzinkowych detali. Nazbierałam całe mnóstwo zdjęć, jak chyba wszystkie z nas. ;) 





Bo spotkaniu miałam jeszcze chwilkę przed pracą, przespacerowałam się więc z kochaną Madzią po wawelskim wzgórzu. Miło było razem znów zobaczyć Kraków z tej historycznej strony - odkąd tutaj mieszkam i pracuję prawie już zapomniałam, jak tu pięknie. ;) 







Za zaproszenie i zorganizowanie spotkania jeszcze raz dziękuję Pani Dorocie oraz sponsorom.






Do napisania, mam nadzieję, że szybkiego! 

Linkin