czwartek, 31 grudnia 2015

Jak minął 2015 rok?










Rok 2015 okazał się naprawdę przełomowy. Moje życie wywróciło się do góry nogami, a ja sama bardzo się zmieniłam. Nie przedłużając - bo post ten pewnie będzie dość długi - zapraszam Was na zbiór migawek z minionych miesięcy. Będzie dużo kolorów, będzie optymistycznie, będzie fajnie - bo to był naprawdę dobry rok, choć pełen zmian i zawirowań. :)

Od razu ostrzegam, że zdjęcia nie są ułożone według żadnego zamysłu, nie doszukujcie się więc w nich sensu. :) Będą wspomnienia i najbardziej udane chwile tego roku. :) 





1. Przeżyłam własną studniówkę, bo był to prawdziwy survival - jak tu nie wybuchnąć śmiechem na widok kuso ubranych koleżanek zmasakrowanych przez wizażystki z przypadku? :D Tak naprawdę to wcale nie było tak źle, a ja sama miałam do tego wydarzenia bardzo luźne podejście. Poszłam w pożyczonej sukience, w zrobionym przez siebie makijażu i zakręconych od bidy włosach i... bawiłam się świetnie! :)


2. Ukończyłam szkołę średnią, co samo w sobie było chyba większym osiągnięciem, niż zdanie matury. Wybrałam sobie elitarne liceum, o którym wolałabym za dużo nie wspominać. :P Było ciężko, ale teraz zaczynam doceniać akademicki poziom chemii czy niestworzone wymysły pani od matematyki.






3. Zdałam maturę z nie najgorszym rezultatem. Bardzo zadowolona byłam z biologii, nieco mniej z chemii. Z matematyki śmiałam się od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzałam arkusz...ale koniec końców było to tak dawno temu, że nawet nie pamiętam, czy był to śmiech z przerażenia czy z rozbawienia. :D I wiecie co, naprawdę matura to bzdura. Kupa nerwówki po nic, o dziwo mnie większy stres ominął, a moja postawa zadziwiała mnie samą. 

4. Zaczęłam pracować. Dokładnie dzień po ostatniej maturze z polskiego. Pracuję wciąż, choć już w innym miejscu niż w maju. Bywa naprawdę ciężko, ale jestem z siebie dumna. Mając 19 lat potrafię się utrzymać, godzę studia z pracą i jakoś daję sobie radę. 






5. Wyprowadziłam się, trzy dni po ostatniej maturze. Dokładniej to dwa razy w ciągu tych trzech dni - raz z bursy, a drugi raz do mieszkania. Najpierw wynajmowałam kawalerkę z siostrą Kochanego, od lipca opłacam swój pokoik na Salwatorze. Choć czasami czuję się samotna, koniec końców jest mi tutaj naprawdę dobrze. Ciekawostka - jest to pierwsze pomieszczenie, w którym mieszkam całkiem sama. :p  

6. Dostałam się na studia. Najbardziej hipsterskie w całym Krakowie, bo jak inaczej nazwać kierunek na którym są - uwaga uwaga  - cztery osoby? Serio. Pozdrawiam, bioinformatyka.  


7.  Pokochałam siebie. Jakkolwiek durnie i patetycznie to nie brzmi, tak właśnie jest. Wyzbyłam się kompleksów, zaczęłam bardziej wierzyć w siebie. Akceptuję swoje ciało i jest mi ze sobą dobrze. Przestałam patrzeć z zazdrością na inne kobiety, porównywać się i zadręczać, szukać sobie nowych wad i niedoskonałości. Kilka lat temu było to zupełnie nie do pomyślenia





8.  Spędziłam rok z moim Ukochanym, i choć w 2015 zmieniło się niemal wszystko, nie zmieniła się ta najważniejsza rzecz - wciąż jesteśmy dla siebie wszystkim i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej! 

9. Oddałam cząstkę siebie, bo właśnie tym było dla mnie obcięcie włosów w ramach akcji Daj włos. Mam nadzieję, że moje pukle dobrze się sprawują, zdobiąc głowę innej Kobiety. Oby jak najszybciej przestały być jej potrzebne, a obdarowana wróciła do zdrowia! :)









 10. Zwiedziłam kilka pięknych miejsc. Choć te wakacje były bardzo pracowite, a czasu dla siebie nie miałam praktycznie wcale, udało mi się odbyć kilka pięknych wycieczek. Nasza wyprawa na rowerach do Czech - najfajniejsza przygoda życia! :) 





11. Jeszcze mocniej pokochałam góry. Zawsze uwielbiałam Tatry za ich majestat i spokój, ale w tym roku wyprawa na szlak była dla mnie jeszcze bardziej wyjątkowa. Kompletnie nie potrafię opisać swoich emocji podczas wyprawy, ale wiem jedno: w górach kocha się mocniej i docenia więcej. Świat sięga dużo dalej niż nasze problemy i troski. :)




 
 12. Zrobiłam wielki postęp w makijażu i na chwilę obecną wiem, że jest to dziedzina, w której chciałabym się doskonalić i rozwijać. Marzy mi się jakiś kurs, który dałby mi możliwość pracy z tym, co daje mi tyle frajdy... cóż, może w nadchodzącym roku. :) 


13. Zmieniłam kolor włosów, i choć zmiana nie jest drastyczna, to ja z nowym odcieniem czuję się super. :) Niedawno zrobiłam nową hennę w ciepłym odcieniu - wreszcie mam swój upragniony, ciemny, kasztanowy brąz! 


14. Poznałam kilka wspaniałych kobietek, z którymi dzielę pasje i zainteresowania. W tym roku byłam na trzech spotkaniach blogerów, osobiście poznałam także Joasię, Kasię, Kornelię, Madzię i... Eter. ;)  Gorące pozdrowienia! Nie mogę nie wspomnieć też o mojej kochanej Agniesi, z którą spędziłam wspaniały weekend w Krakowie. To już ponad półtorej roku, odkąd ta dzielna kobieta znosi moje marudzenie, narzekanie i służy mi dobrą radą prosto z serduszka - chwała jej za to! <3 

 
 

Kochani, z okazji nadchodzącego 2015 roku życzę Wam realizacji wszystkich marzeń i postanowień oraz dużo pogody ducha, wiary w siebie i innych! Kochajcie, śmiejcie się i róbcie wszystko to, co sprawia Wam radość! :) 

Ściskam mocno, szampańskiej zabawy!  
 

środa, 30 grudnia 2015

RECENZJA: Il Salone Milano - Balsam do włosów normalnych i suchych


Jak się macie dzień przed Sylwestrem? Kreacje przygotowane, makijaże i fryzury wybrane? A może macie zamiar spędzić tę jedyną noc w roku w niekonwencjonalny sposób i szałowe sukienki nie są Wam potrzebne? :) My Sylwestra spędzimy w gronie znajomych, choć jeśli mam być szczera... no dobra, może nie wypada mówić o tym, jak bardzo chce mi się leżeć i nic nie robić. ;) 

Dziś pora na prawdopodobnie ostatni post w tym roku, czyli rozliczenie się z drugim komponentem zestawu profesjonalnych, fryzjerskich kosmetyków Il Salone. Moją opinię o szamponie możecie przeczytać w poprzednim wpisie, tymczasem dziś zapraszam na recenzję epickiej odżywki. 






Balsam prezentuje się równie dobrze, co szampon. Porządny, gruby plastik i estetyczna szata graficzna to niestety nie wszystko. O ile w przypadku szamponu aplikacja jest bardzo wygodna dzięki dozownikowi, tak tutaj sprawa ma się już nieco gorzej. Butelka jest dość nieporęczna, a co najgorsze - naprawdę trudno wydobyć z niej produkt, nawet, jeśli jest go jeszcze całkiem sporo. Mimo lejącej się konsystencji balsam nie chce wypływać z opakowania, co zmusza nas do trzepania, ściskania i kombinowania.

Miałam nadzieję, że produkty profesjonalne spiszą się naprawdę dobrze. Liczyłam na idealnie dociążone, gładkie i miękkie włosy jak po wizycie u specjalisty (nawet kosztem świeżości włosów dnia następnego). Nie łudziłam się przy tym, że trafię na kosmetyk typowo regenerujący - ale naprawdę wolałabym mieć już w składzie same silikony, niż... nic? 


Aqua, Propylene Glycol, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Myristyl Alcohol, Parfum, Imidazolidinyl Urea, Citric Acid, Phenoxyethnol, Polyquaternium-7, Etylparaben, Methylparaben, Propylparaben, Lactose, Lactis Proteninum, Sodium Benzonate






Można by wymagać więcej od odżywki, której 500 ml kosztuje około 30 złotych, prawda? W składzie mamy nawilżający alkohol, emolient, gdzieś tam po zapachu - pochodną mocznika i proteiny mleczne. 

Balsam spisał się słabo nawet na moich krótkich, zdrowych i mało wymagających włosach. Użyty solo powodował lekki puch i niedociążenie, bez względu na pogodę. Dobrze spisywała się jedynie do emulgowania oleju czy nałożona właśnie po olejowaniu, ale i wtedy nie zachwycała szczególnie mocno. Porównując ją nawet do wszystkim znanych Kallosów wypada po prostu blado, zwłaszcza biorąc pod uwagę relację cena-jakość... 

Wydaję mi się, że odżywka ma prawo się spisać na włosach naprawdę niskoporowatych, gładkich i lejących. Wtedy może lekko nadać im objętości i delikatnie nawilżyć, ale.. ale nie wydaje mi się, żeby był to produkt warty zachodu. ;) 





Miałyście okazję ją testować? Koniecznie podzielcie się swoją opinią! Ja tymczasem postaram się dodać jeszcze jeden post przed Nowym Rokiem z podsumowaniem tego Starego... odkładam więc życzenia do ów wpisu, może to mnie zmobilizuje do szybkiego działania! :) 

Ściskam!

Produkty Il Milano otrzymałam w ramach współpracy. Fakt ten nie wpłynął na moją opinię. 

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Co słychać? || RECENZJA: Il Salone Milano - Szampon do włosów


Nie zliczę, który już raz siadam przed projektem posta z zamiarem napisania czegoś nowego. Przez miniony miesiąc starałam się naprawdę mocno, ale wciąż były ważniejsze rzeczy do robienia. Nawet teraz sklecenie pierwszych dwóch zdań zajęło mi dobre 20 minut, a w międzyczasie zdążyłam powiesić pranie, opłacić rachunek za prąd i przeczytać trzy inne wpisy... 

Grudzień w blogosferze minął aktywnie - wiele z Was brało udział w projekcie Blogmas, dzieliłyście się swoimi pomysłami na prezenty czy na idealne pierniczki, część rozpoczęło już podsumowania i refleksje nad minionym rokiem. Listą czytelniczą zawładnęli ulubieńcy roku, zestawienia najpopularniejszych wpisów czy wesołe życzenia. U mnie ten miesiąc minął tak intensywnie, że niestety brakło mi czasu na pisanie i na wiele innych przyjemności, Zmagałam się także z permanentnym zmęczeniem, którym nie chciałam Was zarażać. Na szczęście w święta podładowałam nieco baterie i mam nadzieję, że w Nowym Roku będziemy się spotykać nieco częściej. :) 





Tymczasem zapraszam Was na pierwszą od wieków recenzję. Dziś opowiem Wam nieco o szamponie, którego producent nazywa legendarnym i mitycznym... 

Il Salone Milano to marka, której rozkwit przypadł na lata 80. ubiegłego wieku. Ponoć wtedy produktów tych używał każdy szanujący się fryzjer we Włoszech, a niedługo później w całej Europie. Sama usłyszałam o niej dopiero w chwili otrzymania propozycji testów. Zgodziłam się z czystej ciekawości. Profesjonalne produkty mają to do siebie, że albo się je kocha, albo nienawidzi - niektóre nich faktycznie działają cuda, a inne spisują się po wielokroć gorzej niż najtańsze kosmetyki z sieciówek. Jesteście ciekawe, jak jest w tym przypadku? 


Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Sodium Chloride, Parfum, Cocamidopropyl Betaine, Cocamide Dea, Imidazolidinyl Urea, Phenoxyethanol, Polyquaterninum-7, Propylene Glycol, Ethylparaben, Methylparaben, Lactose, Propylparaben, Citric Acid, Lactis Proteinum, Sodium Benzoate, Magnesium Nitrate, Methylchloroisothiazolinone, Magnesium Chloride, Methylisothiazoline



Przeciętnie, średnio, na pewno nie mitycznie. Skład nie powala, podobnie zapach - jest nieco mdławy, taki typowo kosmetyczny. Mnie nie porwał, choć pewnie znajdą się osoby, które go polubią. Szampon dość dobrze się pieni i łatwo spłukuje, ale po entym użyciu z rzędu obciąża włosy. W moim wypadku jestem w stanie go używać 4-5 dni z rzędu, potem potrzebuję czegoś mocniejszego. Na szczęście nie ma problemów z domyciem olei.





Atutem tego produktu jest bez wątpienia opakowanie. Solidny, gruby plastik i pompka to rzecz, która gwarantuje wygodne użytkowanie. Dozownik aplikuje odpowiednią ilość produktu i sprawia, że szampon jest jeszcze bardziej wydajny. 

1000 ml szamponu kosztuje ok 45 złotych. Brzmi groźnie, ale jeśli przeliczymy kwotę na ilość miesięcy, na jaką starczy nam produkt to nie jest już tak źle. Czy polecam? I tak i nie. Myślę, że jest to dobry produkt do domu - można go spokojnie postawić w łazience do użytku ogólnego i na pewno zostanie tam na długie miesiące. Zapach nie odstraszy mężczyzn, a dzięki dozownikowi poradzą sobie z nim i dzieci. Na pewno nie jest to jednak szampon, który poleciłabym dla osoby dbającej o włosy. Niczym szczególnym się nie wyróżnia, na co więc komuś litr przeciętnego szamponu? 






Produkty Il Salone Milano od niedawna można znaleźć w Rossmannie. Miałyście już okazje je testować? Kusiły Was ze sklepowej półki, czy kompletnie nie zwróciłyście na nie uwagi?
Szampon dostaje ode mnie mocną trójkę - jak jest z odżywką? O tym będzie następnym razem - po takiej przerwie muszę sobie dawkować przyjemności, bo coś czuję, że mogłabym nie dojechać do pracy. ;) 

Ściskam Was mocno i poświątecznie! <3 

sobota, 28 listopada 2015

Mój pierwszy manicure hybrydowy! Semilac || 005 Berry Nude



Stało się! I ja wreszcie wciągnęłam się w coś, o czym pół blogosfery trąbki od roku. :) Dzięki mojej Kochanej Gumi, która postanowiła pozbyć się nieużywanego sprzętu, stałam się szczęśliwą posiadaczką lampy i kilku kolorków hybryd z AllePaznokcie. Postanowiłam też skorzystać ze swojej zniżki w Pigmencie i dokupiłam bazę i top Semilaca oraz swój pierwszy kolorek - Berry Nude. 







Jest dokładnie taki, jak się nazywa! Trochę jagódka, trochę nude. W każdym świetle wyglądał nieco inaczej, a ja zakochałam się w nim dokumentnie i bez reszty. :) 

Jeśli chodzi o samo wykonanie hybryd, byłam pełna podziwu dla samej siebie. Należę do tego nielicznego grona kobiet na świecie, które bez problemu zrobią równiusią kreskę eyelinerem, ale ładnie paznokci pomalować to już nie potrafią. Przynajmniej przy tradycyjnych lakierach nigdy nie udało mi się tego uczynić przyzwoicie. Z hybrydami sprawa jest o wiele prostsza - łatwiej o korektę, nie powstają zacieki, a po utwardzeniu nie ma mowy o odbitej pościeli! Pierwszy raz w życiu miałam idealnie pomalowane paznokcie własnymi siłami. :)

Lakier nosiłam trochę ponad tydzień - po tym czasie dostałam napadu stresu i zaczęłam skubać bok płytki, uszkadzając sobie lakier. Brawo ja. Nie mniej jednak nie mogę się doczekać, aż paznokcie nieco mi urosną, a naga jagódka będzie się na nich prezentować jeszcze piękniej. :) 






A Wy, często nosicie manicure hybrydowy? Wykonujecie go same, czy może odwiedzacie kosmetyczkę? Koniecznie dajcie znać, jakie są Wasze ulubione kolory! :)


czwartek, 26 listopada 2015

Vita Liberata - piękna opalenizna w środku jesieni? :)




Jestem raczej bladą osobą. Może nie typową córką młynarza, ale jednak daleko mi do śniadej karnacji. Latem nie opalam się wcale - leżenie plackiem na plaży czy na tarasie jest totalnie nie dla mnie. Cała moja opalenizna jest skutkiem tylko i wyłącznie przebywania na słońcu, a nie przypiekania się jak kiełbaska na ruszcie. :D W tym roku jednak było z tym wyjątkowo krucho - znakomitą większość wakacji przepracowałam. W pozostałe dni natomiast nie zapominałam o filtrach - jednak zdrowie i brak konieczności okładania się kefirem przedkładam nad walory estetyczne wynikające z muśniętej słońcem skóry. Koniec końców, to lato pozostawiło mnie wyjątkowo bladą i bez koloru. 

Gdy dostałam możliwość przetestowania samoopalającego lotionu Vita Liberata, zgodziłam się bardziej z ciekawości niż z realnej potrzeby. Jest to pierwszy samoopalacz w kremie, jaki kiedykolwiek wylądował na moim  ciele. W wakacje kilkakrotnie użyłam chusteczek koloryzujących, ale jakoś nie zapałałam do nich wielką miłością. Czy polubiłam za to tę opaleniznę w tubce? 






Lotion zamknięty jest miękkiej, plastikowej tubce o pojemności 100 ml. Jest elegancka, choć ciutkę niepraktyczna - trzeba uważać podczas aplikacji, aby nie ścisnąć jej zbyt mocno. Sam produkt to rzadki, lejący się balsam w kolorze ciemnego brązu. Na uwagę zasługuje przede wszystkim skład produktu:


Aloe Barbadensis (Aloe Vera) Leaf Water*, Dihydroxyacetone***, Glycerin*, Cetearyl Alcohol, Cetyl Alcohol, Glyceryl Stearte, Panthenol**, Disodium EDTA, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter (Beuree)**, Saccharide Isomerate***, Tocopheryl, Acetate**, Cucumis Melo (Melon) Fruit Extract, Benzyl Alcohol***, Salicylic Acid***, Sorbic Acid***, Hyaluronic Acid, Vitis Vinifera (Grape) Seed Extract**, Litchi Chinensis (Lychee) Fruit Extract**, Rubus Idaeus (Raspberry) Seed Extract*, Hydrolysed Silk (Soie), Glycyrrhiza Glabra (Licorice) Extract*, Cananga Odorata Flower Oil**, CI 42090 (Blue 1 ), CI 17 200 (Red 33), CI 19140 (Yellow 5)



Jest naprawdę bardzo, bardzo ładnie. :) Już na pierwszym miejscu widzimy sok z aloesu, dalej mamy glicerynę, panthenol, masło shea, proteiny jedwabiu czy ekstrakty z owoców. Jest to niewątpliwie jeden z lepszych składów tego typu produktów, jaki widziałam. Podczas wakacji rozglądałam się za jakimś ciekawym samoopalaczem i wszystkie odstraszały mnie samą chemią w składzie. I tutaj oczywiście znajdziemy barwniki, ale o to przecież chodzi. :)

Co z działaniem? Najpierw skupimy się na tym, co wynika z początku składu - nawilżenie. Lotion naprawdę bardzo dobrze sprawuje się w tej kwestii. Spełnił wymagania mojej suchej na potęgę ostatnimi czasy skóry, za co wielki plus. 






Samoopalacz aplikowałam rękawicą, którą dostałam w zestawie. Raczej nie proponowałabym porywanie się na niego gołymi rękami, bo po prostu możemy mieć nieestetyczne plamy na dłoniach. Jakie były efekty? Skóra, jak wspomniałam, była ładnie nawilżona, rozpromieniona i delikatnie ciemniejsza. Nie był to przerysowany efekt, ale jednak zauważalny - niestety tylko dla mnie, już nie dla oka aparatu. Opalenizna utrzymywała się przez dwa - trzy mycia. Efekt można pogłębiać poprzez nakładanie preparatu częściej. 

Lotion nanosiłam zawsze na wypeelingowaną skórą, dzięki czemu ładnie i równo po niej sunął, nie pozostawiając zacieków. Efekt, jak i sama aplikacja naprawdę bardzo mi się podoba - to nie tylko dotyk słońca, ale i luksusu. ;) 







Produkt spodobał mi się na tyle, że póki co schowam go głęboko w szufladzie i odkurzę dopiero na wiosnę, kiedy będę miała okazję pochwalić się piękną opalenizną. ;) Lotion jest zdatny do użycia przez sześć miesięcy po otwarciu. 

Niewątpliwym minusem jest natomiast cena. Jest to produkt luksusowy i za tenże luksus po prostu trzeba swoje zapłacić. Jeśli jednak ktoś ceni efekt naprawdę ładnie rozpromienionej skóry i jednocześnie zwraca uwagę na składy kosmetyków - jest to na pewno produkt godny polecenia. W Polsce marka Vita Liberata dostępna jest na wyłączność w perfumeriach Sephora. Oczywiście, jak zawsze w jej wypadku warto polować na zniżki - w okresie świątecznym na pewno pojawią się kupony do sklepu online, może wiec warto podarować komuś słonce w tubce pod choinkę? :) 

Samoopalacz dostępny jest tutaj: klik. Rękawica - tutaj: klik. 


Znacie tę markę? Jak jest u Was z samoopalaczami - stosujecie je w rajstopowo - spodniowym okresie, czy zostawiacie tę przyjemność wyłącznie na ciepłe miesiące? A może jak ja dotychczas, nie aplikowałyście ich wcale? 


wtorek, 24 listopada 2015

Międzynarodowy Kongres i Targi LNE&SPA - relacja :)




Witajcie Kochane! Dziś wreszcie przyszła pora na relację z targów, w których miałam okazję uczestniczyć w zeszłym tygodniu. Jeśli macie ochotę, zapraszam na podróż na festiwal kolorów i zapachów! 





Kongres połączony był z targami. Na trzech salach jednocześnie odbywały się wykłady, w tym samym czasie na hali targowej czekało na nas setki stoisk z najróżniejszymi cudeńkami. W pierwszym dniu niestety dotarłam zbyt późno, żeby załapać się na interesujące mnie prelekcje - nadrobiłam to jednak buszowaniem po straganach i wyłapywaniem takich kolorowych perełek. :)

Pierwszą rzeczą, która zaskoczyła mnie zdecydowanie na plus była organizacja - w zasadzie na każdym kroku można było spotkać kogoś, kto służył pomocą, sale i stoiska były czytelnie oznakowane. Największym udogodnieniem była darmowa aplikacja mobilna, w której można było zapisać się na wybrane wykłady, przejrzeć listę wystawców, zobaczyć mapę itd. 







Jeśli chodzi o stoiska, to czekała nas tutaj prawdziwa gratka - wszystkiego można było dotknąć, powąchać, spróbować. Sprzedawcy byli naprawdę bardzo różni - od typowo profesjonalnych firm oferujących wyposażenie gabinetów po znane nam wszystkim firmy kosmetyczne jak Ziaja. Największe tłumy bezsprzecznie ustawiły się przy Semilacu i Neonail oraz przy stoiskach oferujących naprawdę tanie akcesoria pierwszej potrzeby jak aceton, patyczki do skórek czy bloczki polerskie. 







Pierwszego dnia miałam także okazję skorzystać z badania skóry głowy u Pani Trycholog. Biedna doktor była tak wymordowana, że już ledwo mogła mi cokolwiek powiedzieć. ;) Dowiedziałam się jednak, że mój skalp wygląda wzorowo, nie dopatrzyła się żadnych śladów łupieżu czy innych niepokojących objawów. Ze zrezygnowaniem stwierdziła, że w sumie to nie proponuje mi nawet specjalistycznego szamponu, bo nie ma po co. :D Zwróciła też uwagę na całą masę wyrastających, malutkich włosków - miód na moje uszy! <3 






Przy niektórych stoiskach można było skorzystać z najróżniejszych zabiegów czy usług - a to depilacja pastą cukrową, a to makijaż czy manicure. Była to też okazja na podpatrzenie profesjonalistów w pracy czy wymianę doświadczeń - sama jednak nie skorzystałam z takiej okazji. 







W niedzielę rano spotkałyśmy się w kameralnym gronie na blogowych pogaduchach. Towarzyszyła nam pani Ewa Wasiak - blogująca Kosmetyczka Roku 2013. Okazała się bardzo ciepłą i pogodną osobą, poznanie jej było więc samą przyjemnością. ;) 





Po spotkaniu udałam się na warsztaty. Pierwszy z nich dotyczył zdobień paznokci wykonanych żelami i lakierami hybrydowymi. O ile sama pani prowadząca była naprawdę bardzo miła i kompetentna, a jej prace budziły zachwyt, o tyle sama strona techniczna pokazu była mocno średnia. Kamera ustawiona była w taki sposób, że praktycznie nie było widać tego, co dzieje się na paznokciu podczas malowania wzorów. Mimo wszystko kilka ze zdobień na pewno powtórzę, a kwiatuszki ze złoceniami już dumnie noszę. ;) 


Drugi wykład, na który się wybrałam nosił tytuł Hollywodzka sztuka modelowania owalu twarzy przy użyciu zdrowych i bezpiecznych dla skóry kosmetyków wegańskich Emani. O ile same produkty Emani naprawdę bardzo mi się spodobały, o tyle sam wykład... nieszczególnie. Większość prelekcji zajęła prezentacja o historii marki i jej założycielce, na sam makijaż natomiast zabrakło czasu. Wizażystka zdążyła nałożyć korektor, podkład i puder. Samego modelowania też nie było tam zbyt wiele i z ręką na sercu mogę powiedzieć, iż nie dowiedziałam się absolutnie niczego nowego. Najgorsze jednak było oświetlenie - kompletnie nie było widać tego, co działo się na twarzy modelki, było po prostu zbyt ciemno. Na plus jednak zasługuje to, co działo się po wykładzie - wizażystka zaprosiła wszystkich uczestników na stoisko firmy i tam dokończyła pokaz, wykonując makijaż na ochotniczkach.









Całe wydarzenie było prawdziwą gratką nie tylko dla profesjonalistów, ale i dla takich osób jak ja. ;) Choć nie kupiłam wiele, mogłam nacieszyć oko pięknymi kolorami i pooglądać kosmetyki, które raczej nie są dostępne stacjonarnie. Koreańskie kremy BB, Steam Cream, pędzle Maestro, produkty Kryloan i ..można by wymieniać bez końca. Sama przygarnęłam tylko dwa pędzelki Maestro - małą kuleczkę do twarzy i cieniutki, precyzyjny skośnie ścięty. Trzeba przyznać, że ceny były bardzo atrakcyjne, przynajmniej na niektórych stoiskach. ;) 





To co, kto wybiera się ze mną za rok? :)

Ściskam!

wtorek, 17 listopada 2015

Dzień dla włosów i krótkowłose refleksje








Wieki nie pisałam już nic o włosach! Po części dlatego, że po ścięciu stały się nudne jak flaki z olejem - zdrowe jak diabli i odporne na wszystko. Przez kilka pierwszych tygodni było im zupełnie obojętne, czy nałożę olej i bogatą maskę, czy umyję żelem pod prysznic i zostawię je same sobie - naprawdę. Teraz pomału zaczyna do mnie wracać przykra rzeczywistość cienkowłosej, choć muszę im przyznać - nadal trzymają się dzielnie. 

Dziś pokażę Wam, czego ostatnio używam w ich pielęgnacji oraz jak wygląda wersja na bogato. Trochę sobie ponarzekam i poopowiadam, jak to jest żyć z najkrótszymi włosami w życiu. :D 








Kilka godzin przed myciem w kosmyki wtarłam dość znaczną ilość oleju arganowego. Powróciłam do niego po długim czasie raczej nie z sentymentu, a z przyczyn czysto pragmatycznych - miałam go gdzieś tam w zapasach. Tuż przed kąpielą włosy były już niemal całkiem suche - niepierwszy niemy krzyk, że zaczyna im czegoś brakować. ;)

Szampon, którego aktualnie używam to Il Salone Milano. Na pewno opowiem o nim więcej w najbliższym czasie, podobnie jak o balsamie z tej samej serii. Tym razem postanowiłam zmieszać go z malinowym Alberto Balsam - kiedyś był moim ulubieńcem, teraz, po zmianie składu nie zachowuje się już tak dobrze. Zmieszane odżywki trzymałam na głowie jakieś 10 minut. 

Po wstępnym odsączeniu w bawełnianą koszulkę, w skalp wtarłam Joannę Rzepę, kurację wzmacniającą. Ten produkt już po raz kolejny mnie nie zawiódł - ostatnio potwierdziła to nawet pani Trycholog na krótkim badaniu, o którym opowiem Wam w najbliższym czasie. :) Etapem końcowym było dostarczenie im niebotycznej porcji silikonów - najpierw z mgiełki Gliss Kur, a następnie z Serum Pantin, o którym wspominałam już tutaj - klik. 








Po takiej pielęgnacji były mięciutkie i pachnące, ale.. no efekt widzicie sami. Końcówki dostały już właściwemu sobie fiu-bdźciu, przez co cała fryzura nie wygląda zbyt dobrze. Zaraz po podcięciu tworzyły jeszcze logiczną całość, teraz znów zaczynają żyć własnym życiem - zupełnie jak za czasów, gdy sięgały za połowę pleców. 

Ponadto zauważalny jest - delikatny, ale zawsze - puch. Zjawisko, z którym już naprawdę dawno nie miałam do czynienia, a oznacza ono jedno - zbyt małą ilość oleju. Pora się nawrócić i nakładać go częściej niż dwa razy w miesiącu. ;) Minimalistyczna pielęgnacja już pomału przestaje służyć moim włosom. Coraz bardziej zaczynają przypominać te przed wielkim cięciem - wrażliwe, delikatne i cienkie. A jako że zachciało mi się zapuszczania, chyba muszę się mocniej przyłożyć do ich pielęgnacji... trzymiesięczny okres włoso-lenia czas zażegnać. 










Trzeba im przyznać - na powyższym zdjęciu wyglądają wyjątkowo żałośnie. :D W dotyku są miękkie i sprężyste, nie widać ani pół rozdwojonej końcówki, nie urywają się w połowie długości i generalnie są w naprawdę niezłej kondycji - ale niestety, przestały to już po sobie okazywać.Wróciłam więc tym samym do punktu wyjścia sprzed półtorej roku jak nie lepiej. ;) 

Inną sprawą jest kwestia cięcia. Nożyczki nie tknęły ich od lipca i coraz bardziej czuję, że wizyta u fryzjera jest im niezbędna. Fryzura straciła kształt, włosy kompletnie przestały się układać. Zapuszczanie zapuszczaniem, ale jakoś wyglądać by wypadało. Pierwszy raz także jak sięgam pamięcią pasma przy twarzy mają taką samą długość, co reszta włosów. Sprawia to, że cały czas mi przeszkadzają, wpadają do oczu, kleją się do pomalowanych ust i generalnie robią masę innych rzeczy, których robić nie powinny, z wkomponowywaniem się w moje posiłki łącznie. I to właśnie przez to (no dobra, przez Baśkę trochę też :< -> klik) tak bardzo zachciewa mi się ostatnimi czasy grzywki. Koniecznie dajcie znać, co o tym pomyśle myślicie. :D 








O, proszę. Tutaj dobrze widać, co się dzieje z moimi drogimi końcówkami. Cholery z nich są straszne. Już nawet nie dlatego, że psują cały efekt i zmuszają mnie do układania ich na szczotce przy suszeniu (czego z lenistwa nie robię, wolę chodzić z pierdzielem na głowie) ale bardziej dlatego, że dają nadzieje na fale. Ale chyba po tylu latach już nie mam się co łudzić. Zbyt długo próbowałam dać im szanse wykazania się w tej materii. :D

Czy to wszystko o czym pisałam i fakt, że znów chcę je zapuścić oznacza, że żałuję cięcia? Oczywiście, że nie! W krótkich włosach czuję się bardzo dobrze, nie wspominając już o tym, jak wygodna i mało wymagająca jest to fryzura. :) Po prostu chciałabym spróbować jeszcze raz zapuścić je chociaż do takiej długości, jaką miały ostatnio. 

Z wizytą u fryzjera poczekam chyba do urodzin - zrobię sobie prezent, a co! Oznacza to jednak jeszcze ponad miesiąc bidowania z obecnym stanem rzeczy na głowie... może wytrzymam, trzymajcie kciuki. ;) 

Koniecznie dajcie znać, jeśli macie jakąś wizję - przede wszystkim na te nieszczęsne pasma przy twarzy. :) Lubicie takie luźniejsze posty, czy może wolicie więcej konkretów i mniej gadania? 

Ściskam! 

niedziela, 15 listopada 2015

Mój sposób na (prawie) idealną kreskę - linia + oprawa :)







Kreska. Łapka w górę, kto nigdy nie klął pod nosem podczas próby jej malowania? Kto nigdy nie pomyślał ja tak nigdy nie będę umieć? Jeśli znajdzie się taki śmiałek, to mogę się założyć, że będzie w znacznej mniejszości. :D 

Kreska jest czymś tak wyraźnym i mocnym (bez znaczenia, jakiej jest grubości czy długości) że niemal zawsze gra pierwsze skrzypce w makijażu. Zwraca uwagę na oko tak bardzo, że równie dobrze mogłybyście krzyczeć przez megafon cały dzień - hej hej, patrzcie na moje powieki! Efekt byłby podobny. :) Skoro tak bardzo skupia spojrzenia, warto zadbać o to, by była perfekcyjna. Lepiej nie mieć jej wcale, niż mieć niedbałą, niechlujną czy nierówną. 










Sama długo nie mogłam dojść do tego, jak rysować kreskę, aby była naprawdę dopracowana. Wreszcie po miesiącach prób i błędów, upapranych linerem rzęs, niesymetrycznych jaskółek, nierówno zwężających się w wewnętrznych kącikach czy zbyt grubych krech doszłam do tego, jak to się robi. Na moich oczach, moich, własnych, schowanych takich, wycofanych i głęboko osadzonych. Nie ręczę za osoby wypukłookie, nigdy takich nie miałam okazji malować. ;) 

Dzisiaj opowiem Wam, jak wykonuję kreski na powiece - będzie nie tyle o samej technice wykonywania kreski, co o wszystkim innym, co po drodze jest ważne. Bo tak naprawdę nawet najrówniej i najpiękniej namalowana kreska nie będzie wyglądać ładnie, jeśli nie zadbany o odpowiednią dla niej oprawę. :)








1. Zakryte cienie pod oczami, podkreślone załamanie i brwi


Tego, że absolutnie żaden makijaż  nie będzie dobrze wyglądał bez zakrycia cieni myślę, że nikomu nie muszę tłumaczyć. Nieistotne, jak bardzo misterną pracę odwalimy na powiekach, fioletowe zasinienie unicestwi wszystkie nasze starania. U mnie w tych obszarach doskonale spełnia się korektor Collection Lasting Perfection 01. Jest idealnie żółciutki, bardzo jasny i naprawdę niesamowicie trwały. Używam go także na policzkach, na niedoskonałościach i przebarwieniach oraz jako bazę pod cienię - super produkt! 

Podobnie jak zakryte cienie, brwi ogrywają równie istotną rolę w każdym makijażu. W przypadku kreski są podwójnie istotne. Liner mocno skupia spojrzenie innych na powiekach i to one wysuwają się na pierwszy plan. Z niepodkreślonymi, mało widocznymi brwiami twarz nagle ogranicza nam się do samej linii rzęs - potrzebujemy czegoś, co przywróci jej harmonie i proporcje. 

Powyższe dwa punkty są tak samo ważne dla absolutnie każdej twarzy. Podkreślone załamanie jest natomiast szczególnie istotne w przypadku osób o budowie oka podobnej do mojej - to najprostszy i najbardziej efektowny sposób, na wydobycie i powiększenie oczu głęboko osadzonych. Ja w tym celu zawsze używam matowych cieni - zazwyczaj średnich brązów, rzadziej ceglastego czy burego koloru. Bez podkreślonego załamania moje oko z kreską wygląda po prostu niepełnie - cała iluzja powiększającego oko makijażu kończy się wraz z linią eyelinera. Z wycieniowanym obszarem nad ruchomą powieką całość zyskuje spójności i głębi. To tylko minuta więcej roboty, a naprawdę robi ogromną różnicę! :)



Oko gotowe na kreskę. :)


2. Gwóźdź programu! 


Z tak gotowym okiem możemy przystąpić do malowania samej kreski. Aby była ona równiusia i dopracowana, potrzebujemy odpowiedniego narzędzia. Kiedyś bardzo lubiłam Liquid Precision z Eveline, o którym obszerniej pisałam tutaj - klik. Wciąż doceniam jego wygodny, gąbeczkowy aplikator, ale odkąd poznałam żelowy eyeliner z Maybelline wiem, że to zupełnie inny komfort pracy. Jest tak nieprawdopodobnie masełkowy i tak cudownie gładko sunie po powiece, że tego nie da się opisać słowami! 








Do aplikacji żelowego eyelinera potrzebujemy odpowiedniego pędzelka. Sama chętnie korzystam z tego dołączonego do opakowania oraz z płaskiego pędzelka do ust. Nie lubię w tej roli pędzelków skośnie ściętych, ale jest to kwestia bardzo indywidualna i każdy musi znaleźć pasujące mu narzędzie. ;) 

Myślę, że opisywanie tego, jak krok po kroku rysuję kreskę nieco mija się z celem. Sama przeczytałam dziesiątki takich poradników a to, jak sama to robię to wypadkowa wszystkich z nich. Każdy i tak zrobi to w sposób, który jest dla niego najwygodniejszy - grunt tylko, żeby przestrzegać kilku zasad. To one zagwarantują nam idealną kreskę, a nie fakt, czy zaczniemy ją od wewnętrznego, czy od zewnętrznego kącika. ;)










  • Jaskółka musi być przedłużeniem dolnej powieki!
Zasada absolutnie święta. Nie znam ani nie potrafię wyobrazić sobie osoby, która dobrze by wyglądała ze zbyt nisko zjeżdżającą kreską. Oko wtedy wydaje się smutne i opadające. Nie warto także rysować kreski pod zbyt ostrym kątem - to z kolei funduje nam wiecznie zdziwioną minę, choć w moim odczuciu jest już mniejszym błędem, niż obieranie zbyt dużego kąta. 

Mój sposób na linie pod odpowiednim kątem? Przykładam pędzelek do zewnętrznego kącika dolnej powieki i patrząc na wprost, rysuję dolną granicę kreski. Później jej kraniec łączę z górą powieką, tworząc sobie kontur trójkąta, który następnie wypełniam. 










  • Kreska nie powinna zajmować całej powieki!

Oczywiście są osoby, które lubią taki makijaż i nie widzę powodu, żeby mieć cokolwiek przeciwko nim. :) Moje oko jednak znacznie lepiej wygląda, gdy między kreską a załamaniem jest jeszcze widoczna powieka. Inna sprawa, że zbyt gruba kreska skraca optycznie rzęsy - jeśli nie wystają one nad linię, przy otwartym oku są niemal niewidoczne. Dlatego ważne jest, aby znać umiar i nie rysować sobie kresek grubości połowy palca. :D 



  • Równa, gładka linia

To kolejny punkt, na który warto zwrócić uwagę. Operując linerem żelowym nie mam już problemu z poszarpaną kreską - produkt jest tak miękki, że nie tworzy ostrych krawędzi. Zdarza się jednak, że podczas rysowania omsknie nam się ręka - wtedy najlepiej ratować się - jak najszybciej! - czystym, precyzyjnym pędzelkiem zmoczonym w płynie micelarnym lub spiczasto zakończonym patyczkiem kosmetycznym. Jeśli mimo wszystko macie problem z narysowaniem gładkiej linii, dobrym patentem jest rozmazywanie jej czarnym cieniem - taka rozmyta kreska wiele nam wybacza, a wygląda równie ładnie - jeśli oczywiście nie przesadzimy z rozcieraniem jej na całą powiekę. ;) 








  • Ładnie wytuszowane rzęsy

Rzęsy są kolejnym punktem, którym warto poświęcić uwagę. Jeśli tylko kreska nie jest zbyt gruba, mocno skupia na nich uwagę. Co z tego wynika? Gdyby nasz tusz byłby sklejającą paskudą zostawiającą nam mnóstwo grudek na końcówkach rzęs, kreska tylko podkreśli ten efekt. 



A Wy, jak często rysujecie kreski? Doszłyście już do perfekcji, czy wciąż ćwiczycie? Na co szczególnie zwracacie uwagę? Bardzo mnie ciekawi, czy tak jak ja nie możecie obyć się bez dodatkowej pracy z cieniami w załamaniu, czy może kreska robi Wam całą robotę i oprócz niej nie potrzebujecie niczego więcej? 

Mnie oczywiście nadal zdarza się bad eyeliner day, kiedy jaskółki rozjeżdżają się pod totalnie różnym kątem, kreski w wewnętrznym kąciku zwężają się w różnych punktach, a całość jest tak niesymetryczna, jakby przynajmniej był to efekt pieczołowicie zaplanowany... cóż, pocieszam się tylko, że zdarza mi się to coraz rzadziej. :D 

Jak jest z Waszymi kreskami? A może zupełnie ich nie malujecie? :)



Linkin