piątek, 27 lutego 2015

143. Nie mam czasu na pielęgnację włosów!


Jakże często to słyszymy, prawda? Od przyjaciółki, z włosami wysuszonymi na wiór, od mamy, z cieniutką kitką przerzedzoną wieloletnim wypadaniem, od siostry, z popalonymi prostownicą końcówkami. W końcu od nas samych, gdy dopada nas nawał obowiązków, spadek motywacji a może rozczarowanie i rezygnacja z powodu mizernych efektów? Myślę, że absolutnie każda Włosomaniaczka kiedyś, na początku pomyślała: ale skąd ja mam wziąć czas na te wszystkie zabiegi? Dziś napiszę, jak ja staram się wykorzystywać dobę i wyciskać z niej ile się da dla mojej czupryny. Podrzucę też kilka pomysłów, które wydają mi się sensowne. Mam nadzieję, że przydadzą się, albo choć uświadomią zniechęconych, że naprawdę nie trzeba wiele! :)





Pierwszą, najważniejszą rzeczą jaką musimy sobie uświadomić jest to, że świadoma pielęgnacja włosów (tak, prościej pisać włosomania, ale strasznie nie lubię tego słowa :D) wcale nie musi być droga ani czasochłonna. Przecież nakładając na głowę olej czy maskę nie musimy siedzieć i medytować nad tym, jak dobroczynne składniki wnikają wgłąb włosa i regenerują go. I bez naszej mentalnej pomocy lipidy czy proteiny znakomicie poradzą sobie same. ;) Potrzebujemy jedynie kilku chwil na nałożenie czegoś i następnych paru minut na zmycie - a to chyba jeszcze da się wygospodarować, prawda? ;) Według mnie w niektórych sytuacjach mówienie nie mam czasu znaczy tyle samo co nie chcę mi się. Jasne, że faktycznie można nie mieć czasu na nauczenie się chińskiego albo zbudowanie dwumetrowego domku z zapałek... ale przecież pielęgnacja czupryny nie jest aż tak czasochłonna, a naprawdę daje rezultaty! :)

1. Wykorzystaj czas, jaki przeznaczasz na sprzątanie!


Powiedzmy sobie szczerze, porządki wszelakie zabierają kobiecie większość czasu. I tak w większości przypadków tuż po seansie z mopem bierzecie szybki prysznic, prawda? Czas, jaki przeznaczamy na pucowanie okien czy mycie podłóg może przysłużyć się nie tylko czystości naszej przestrzeni życiowej, ale i kondycji włosów. Wystarczy nałożyć olejek czy maskę na czas porządków, a potem już tylko normalnie umyć głowę i nałożyć na moment odżywkę - na pewno po trzeciej czy czwartej tak spędzonej sobocie z rzędu Wasza czupryna się odzwdzięczy! :)


2. Przyjemność nie tylko dla Ciebie...


Która z nas nie lubi zasiąść wieczorem przed książką czy ulubionym serialem? :) Przed takim błogim lenistwem wystarczy dosłownie chwilka, żeby nałożyć coś na włosy - maskę, olej, a może własnoręcznie ukręconą mieszankę? W ten sposób rozpieścicie nie tylko siebie. :) Jeśli do tego dołożymy maseczkę na twarz i zakremowane dłonie w bawełnianych rękawiczkach, domowe SPA połączone z ulubionym zajęciem mamy jak znalazł. 





3. Tymczasem nocą...


... też warto zadbać o włosy. :) Jeśli myjesz je rano, noc to najlepsza pora na nakładanie olei. Trzeba jednak pamiętać, żeby w takim przypadku olejować na sucho. Najlepiej też darować sobie oleje wnikające, czyli np olej kokosowy. Dlaczego? Włosy nie lubią być zbyt długo wilgotne, dlatego olejowanie na mokro czy na odżywkę nie jest dobrym rozwiązaniem na całą noc. Oleje wnikające też z reguły nie dają dobrego efektu po wielu godzinach, dlatego najlepiej wybrać po prostu sprawdzony i lubiany przez nas olej. :)

4. Ugotuj sobie... piękne włosy :)


Także gotowanie jest znakomitą porą na zadbanie o swoje kosmyki. Ciepło wydobywające się z garnków i patelni rozgrzeje włosy i zadziała jak sauna. ;) Jeśli pozwala Ci na to tryb życia, warto po powrocie z pracy czy szkoły umyć choćby same włosy, nałożyć maskę i czepek i wziąć się za obiad. Po wieczornym prysznicu często nie mamy już ani sił ani chęci na nakładanie czegokolwiek, a przy takim maskowaniu dobrze wykorzystujemy czas i energię cieplną. :)

5. Mądrze rozplanuj kąpiel


Wieczorem bierzesz prysznic, depilujesz nogi, myjesz twarz, peelingujesz ciało, nanosisz balsam i gdzieś w międzyczasie myjesz głowę, prawda? Jeśli głowę umyjesz najpierw i nałożysz odżywkę jeszcze zanim weźmiesz się za wszystkie inne czynności, dasz sobie i dobroczynnym składnikom całkiem sporo czasu na działanie. :)  U mnie wygląda to tak: po wejściu pod prysznic na naolejowane włosy nakładam maskę, wykonuje resztę czynności i tuż przed wyjściem myję głowę (maska przez ten czas zdąża zemuglować olej, dzięki czemu nie muszę trzeć długości włosów szamponem). Wychodzę spod prysznica, odsączam włosy w bawełnianą koszulkę, nakładam odżywkę po myciu, zabieram się za *Oczyszczanie twarzy metodą 424* i po wszystkim spłukuję głowę. Nie zajmuje to dużo czasu, a efekty naprawdę są widoczne. :)






Dobrym patentem jest też mycie głowy wcześniej. Wieczorem, kiedy wiesz, że już nigdzie nie wyjdziesz, ale masz jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, najpierw umyj głowę i nałóż maskę. Masz jeszcze jakieś 30 minut na to, żeby opłacić rachunki, umyć naczynia czy poczytać gazetę. ;) Potem pójdź pod prysznic - przy okazji zmyjesz maskę, a pielęgnację włosów masz już z głowy. Poświęcając im trzy minuty na wcześniejsze mycie, zyskałaś naprawdę sporo, czyż nie? Tak samo można postąpić, jeśli myjesz włosy rano - umyć i nałożyć maskę przed śniadaniem, a po nim spłukać i wysuszyć. 


6. Wyrób w sobie nawyk


W zasadzie to najważniejszy punkt - kiedy już przekonamy się, że naprawdę nie potrzebujemy szczególnej okazji i całego dnia dla siebie, żeby zadbać o włosy, nakładanie na nie olei i masek stanie się zwykłym nawykiem. U mnie na przykład olejowanie jest już automatyczne - nauczyłam się, aby robić to zawsze po kolacji (jadam w miarę o regularnych porach). To daje mi jakąś godzinę - półtorej przed wieczorną kapielą, a to już naprawdę sporo dla włosów. Wy też na pewno możecie znaleść tę chwilkę w ciągu dnia (lub raz na kilka dni, bo przecież nie każdy myje głowę codziennie) i dać sobie szansę na włosy marzeń :)

Jakie są Wasze sposoby na pielęgnację włosów bez poświęcania na to masy czasu? Jak wyglądają Wasze tricki? A może same wciąz narzekacie na brak czasu? Koniecznie dajcie znać! :)



Rok na moich włosach, czyli... dla chcącego nic trudnego! ;)



Warto zaglądnąć też tutaj:


czwartek, 26 lutego 2015

142. Pierwsze urodziny bloga! :)



Hej! :) Aż ciężko mi uwierzyć, że to aż rok i dopiero rok. Aż rok, bo przecież to okrągłe 12 miesięcy, 365 dni, w ciągu których razem tworzyłyśmy to miejsce. 12 miesięcy, w trakcie których tyle się nauczyłam, o sobie, o swojej cerze, o swoich włosach, ale i o pisaniu, o fotografowaniu, o tworzeniu szablonów czy grafik. 12 miesięcy, w ciągu których dołączyło do mnie wiele wspaniałych, mądrych i życzliwych dziewczyn, które dawały mi motywację do dalszego pisania. Dopiero rok, bo czuję, jakbym była tu od zawsze! Blogowanie daje mi masę energii, pozwala na kreatywne spożytkowanie czasu, pozwala podzielić się swoimi spostrzeżeniami i odczuciami na różne tematy. Gdy rozpoczynałam swoją przygodę rok temu byłam niemal pewna, że mój słomiany zapał prędzej czy później weźmie górę. Na szczęście okazało się, że bardzo się myliłam, z czego niezwykle się cieszę! :)






Z tego miejsca chciałabym serdecznie podziękować Wam, moim kochanym Czytelniczkom, bo bez Was na pewno nie byłoby mnie! Każda z Was daje mi tyle radości i chęci do dalszego tworzenia, że nawet nie potrafię tego opisać. :) Dziękuję Wam z całego serca za wszystkie odwiedziny i komentarze! To naprawdę budujące, gdy widzi się rosnące cyferki i wie się, że za nimi czają się prawdziwi ludzie, którzy po prostu chcą mnie czytać. :)

Jeśli już przy cyferkach jesteśmy! W ciągu 365 dni bloga zaobserwowało 245 osób przez platformę bloggera, razem napisałyśmy 3678 komentarzy, a liczba wyświetleń przebiła już 90 tysięcy! Bardzo się cieszę z każdej przybywającej cyferki i serdecznie dziękuję Wam za zainteresowanie, wszystkie maile i komentarze!    

Z tego miejsca chciałabym też złożyć najserdeczniejsze życzenia dwóm Czytelniczkom, które dzisiaj obchodzą urodziny! Droga Aniu, kochana Mariolo, spełnienia wszystkich marzeń! :)




Przypominam, że do końca lutego możecie się zgłaszać na losowanie urodzinowej paczuszki - niespodzianki! :) Formularz zgłoszeniowy znajdziecie TUTAJ. 

Tymczasem jutro zapraszam o wpis o... hm, może same zgadniecie? Podpowiedź jest już w tym poście! ;)



wtorek, 24 lutego 2015

141. 50 faktów o mnie :)

Nadszedł ten dzień, tak! Post ten planuję... od 10 miesięcy co najmniej. :D Sama uwielbiam go czytać na Waszych blogach, mam więc nadzieję, że moja wersja przypadnie Wam do gustu. Pomyślałam więc, że zbliżająca się lada dzień rocznica bloga to najlepsza okazja, żeby wreszcie dać się lepiej poznać. ;) Jeśli jesteście ciekawe, jakie mroczne tajemnice wyjdą na jaw, zapraszam! 
Tak, będzie więcej kompromitujących zdjęć. :D 








1. Mam 19 lat, urodziłam się 6 stycznia 1996 roku, czyli w Święto Trzech Króli. Moje urodziny nigdy nie były dla mnie specjalnie ważne i pytana o ich datę kilka lat temu często myliłam się i odpowiałam, że 3 stycznia w Sześciu Króli. :D

2. Obecnie jestem w klasie maturalnej w liceum na profilu biologiczno - chemicznym. 

3. W pierwszej klasie liceum chodziłam do klasy artystycznej (mat-hist, nie pytajcie jaki to ma sens). Miałam zamiar iść na architekturę albo grafikę komputerową. Wyszło jak wyszło. :D

4. Przez 8 lat trenowałam siatkówkę. Byłam środkową. Na jeden sezon wylądowałam nawet w kadrze małopolski, epizod ten jednak dość szybko się skończył. ;)

5. O, chyba o tym nie wspominałam tutaj tak bezpośrednio. Mam na imię Agnieszka, ale średnio lubię to imię. Samo w sobie jest zdecyowanie za długie, żeby ktokolwiek tak się do człowieka zwracał, a zdrobnienie Aga jest jakieś mało zdrobniałe. :p 


Ja i moje autorskie ombre, lato 2013 


6. Szóstka jest moją ulubioną liczbą. :) Z szóstką występowałam na boisku
od początku przygody z siatkówką i już od tego czasu jakoś się do szóstki przywiązałam.

7. Jeszcze całkiem niedawno byłam typową chłopczycą. Nie miałam pojęcia, po co komu sukienki, spódnice czy buty na obcasie. :p Większość dzieciństwa spędziłam na drzewie, z obdartymi kolanami i przetarganymi spodniami.

8. Dziś czuję się niesamowicie niekomfortowo w spodniach. Większość czasu hasam w kieckach, ewentualnie w legginsach i tunice. 

9. Jestem dość wysoka, mam jakieś 177 cm. Nie za bardzo się z tego cieszę i zawsze chciałam być taka filigramowa ;) 

10. Z racji tego iż jestem wysoka, to i stopy mam wielkie. Uwierzcie mi, mieć numer 42 to prawdziwie skaranie boskie! Nienawidzę kupowania butów. Nie dość, że nigdy nie ma mojego numeru, to jak już jest, to przeważnie z modelu, który mi się kompletnie nie podoba. 

11. Mam bardzo długie palce i dłonie bardziej podobne do drwala niż do kobiety. Wiąże się z tym ciekawa historia:

12. Gdy miałam kilka lat, oglądałam z babcią różne seriale. W jednym z odcinków Na dobre i na złe czy innych Pierwszych miłości okazało się, że jakieś dziecko zostało adoptowane, o czym dowiedziało się dopiero teraz. Wtedy ubzdurałam sobie, że może i ja zostałam adoptowana? Szybko jednak zreflektowałam się, że mam identyczne palce u stóp i rąk jak mój ojciec i że to niemożliwe. :D

13. Od dziecka miałam różne artystyczne ciągotki. Pierwsze opowiadania pisałam mając siedem lat. :P Oczywiście bardzo szybko darłam je na kawałeczki i wyrzucałam do kosza, bo bardzo się wstydziłam. Teraz pewnie robiłaby to samo. :D 


Jak widać, długowłose kobiety motywem przewodnim ;)


14. Potem zaczęłam rysować. Na początku wszystko i nic, później polubiłam szkice anime, choć nigdy nie oglądałam chińskich bajek. Skończyło się na portretach. Bardzo ubolewam nad tym, iż z braku czasu całkiem porzuciłam to zajęcie. :c 

15. Jestem szalenie niefotogeniczna. Zawsze uciekałam przed aparatem, przez co teraz mam bardzo mało nadających się do czegokolwiek zdjęć z dzieciństwa. Nad tym też ubolewam. :p

16. Uwielbiam gry komputerowe, choć nigy nie były to gry dla dziewczynek. :P Need for Speed, Medal of Honor, Tekken, GTA, Call of Duty, Heroes - to jest to! 

17. Umiem pływać, jeździć na łyżwach, na rolkach, na nartach i na snowboardzie. Zawsze chciałam nauczyć się jeździć na deskorolce, co jednak nie było mi dane. Może to i lepiej, kilka siniaków mniej. :D 

18. Kocham zwierzęta. Mogłabym siedzieć i głasiać cały dzień. ;) Futrzaki chyba to odwzajemniają, wszystkie domowe zwierzęta bardzo mnie lubiły.




19. Chciałabym mieć legwana. Nie boję się gadów, miałam na rękach kilka węży, gekony i kameloeona Wojciecha. Kompletnie nie przeszkadzają mi też myszy i inne gryzonie.

20. Moja miłość do zwierząt kończy się jednak tam, gdzie ilość odnóży przekracza liczbę cztery. Pająki i inne paskudctwa mogłyby trzymać się ode mnie z daleka. :p 

21. Kompletnie nie mam pamięci do twarzy. Kiedy spotkałam kogoś kilka razy prawdopodobieństwo, że poznam go następnym na ulicy jest naprawdę znikome. Bardziej poznaję ludzi po głosie lub po jakiś charakterystycznych cechach ubioru. 

22. Mam za to bardzo dobrą pamięć do tekstów piosenek. Potrafię zapamiętać większość tekstu po kilku przesłuchaniach, do tej pory znam teksty większości piosenek, których słuchałam kilka-klikanaście lat temu. Jest to o tyle denerwujące, że bardzo często siedzi mi w głowie melodia, której nie znoszę. A po za tym...

23. Kompletnie nie potrafię śpiewać, więc moja umiejętność absolutnie na nic mi się nie przydaje. :D 


Irlandia, 2014. Nie pytajcie, czemu Kochany ma czapkę w różowe paski. :D


24. Do tego kompletnie nie mam słuchu muzycznego i ciężko u mnie z poczuciem rytmu. W podstawówce zawsze miałam czwórki z muzyki i był to jedyny przedmiot poza matematyką, z którego miałam aż tak złe oceny :D 

25. Mimo to od zawsze chciałam nauczyć się grać na gitarze. Dziś moje umiejętności ograniczają się do kilku kolęd i najprostszych melodii. :p

26. Zdałam egzamin na prawo jazdy za pierwszym razem (i teorię na 100%). Do tej pory nie mam pojęcia, jak to się stało, ale uważam, iż było to największe szczęście mojego życia. 

27. Jeśli już przy jeździe jesteśmy, to bardzo lubię prowadzić. Choć moje auto ledwo zipie, nie ma wspomagania i zdarza się, że zaprotestuje na środku skrzyżowania, to i tak chętnie wsiadam za kierownicę. 

28. Nie potrafię rozpocząć nowej książki dopóki nie skończę poprzedniej. To dla mnie takie złamanie wszelkich zasad, jak pójście w krótkich spodenkach do kościoła albo jazda po rondzie w lewo. 

29. Lekturą mojego życia zdecydowanie jest Harry Potter. Pierwszą książkę przeczytałam jakieś 12 lat temu i od tego czasu jestem bez pamięci zakochana w całym świecie J.K.Rowling. Wszystkie części przeczytałam po kilka razy, za każdym razem tak samo przeżywając śmierc ukochanych postaci.

30. Parafrazując mojego Kochanego, gdy jestem głodna wychodzi ze mnie Prawdziwe Przedwieczne Niewypowiedziane Zło. Bez kanapki nie podchodź!

31. Zawsze mam bardzo zimne dłonie i stopy. Sezon na rękawiczki zaczyna się u mnie w październiku, a kończy w marcu lub kwietniu. 

32. Nie potrafię oglądać filmów sama. Nie jestem w stanie się do tego zmobilizować - wtedy zdecydowanie bardziej wolę poczytać książkę, napisać coś dla Was czy... pograć w Heroesy. :p 





33. Długo nie oglądałam żadnego serialu. Zdarzyło mi się oglądnąc kilka odcinków, ale fanką żadnego z seriali nazwać się nie mogłam. Za młodu koleżanki uwielbiały jakieś Pamiętniki Wampirów, H2O i inne takie, ja jakoś nigdy się nie wciągnęłam, do czasu...

34. Pierwszym serialem, który zaczęłam oglądać była Gra o Tron. Najpierw jednak przeczytałam książki. :p 

35. Jem jak koza - ile widzę. Nie potrafię zostawić na później czekolady, ciastka czy czegokolwiek innego. 

36. Uwielbiam oglądać bajki. Mam to szczęście, że mogę robić to z młodszym rodzeństwem i wtedy nie wygląda to aż tak dziwnie. :D Z Lubym też zdarza nam się oglądać filmy, które już dawno minęły się z naszą kategorią wiekową. Kraina Lodu, Jak wytresować smoka, Big Hero 6 - nasze hity! :D

37. Najpiękniejszy komplement, jaki w życiu usłyszałam: Ale masz długie rzęsy! Normalnie jak krowa! Dzięki ciociu :)


Podobno nic się nie zmieniłam... :D


38. Nienawidzę pomidorów. W sałatce, na kanapce, na pizzy... no nie, po prostu nie. Bardzo lubię za to ketchup i zupę pomidorową. 

39. Z ogórkami jest podobnie. Bardzo lubię świeże i konserwowe, za to kiszonych i ogórkowej nie jestem w stanie zaakceptować. 

40. Śmieszą mnie murzyni. Nie zrozumcie mnie źle, wychowałam się w rodzinie, w której babcia woła Cię w niedzielę na ciastko i herbatę, włącza Extreme TV na resling i pełna przejęcia krzyczy: patrz, patrz Agusiu jak się czorne murzyny leją po mordach! 

41. Uwielbiam kisiel. Ostatnio zagryzam go z siemieniem lnianym, polecam, jeśli nie smakują Wam same ziarenka z glutkiem. ;) Nie lubię za to budyniu ani galaretek.

42. Z moim Ukochanym spędziliśmy razem już trzy lata i osiem miesięcy. Zostaliśmy parą po... tygodniu znajomości. Do tej pory nie wiem jakim cudem. ;)





43. Mam małego hopla na punkcie brwi. Mówią, że to dłonie czy zęby są wizytówką człowieka, ja najbardziej przyglądam się właśnie brwiom. Swoim także, terroryzuję je pęsetą  kilka razy w tygodniu. :p 

44. Mam dość niezidentyfikowaną barwę oczu. Choć w dowodzie widnieje kolor zielony, w rzeczywistości są bardziej szaro-zielono-piwne.

45. Relaksuje mnie strzelanie z palców u stóp. Po przebudzeniu przeciągam się i tracham kośćmi jak dziewięćdziesięcioletni reumatyk. 

46. Moje górne kły mają bardzo wampirzy kształt. 




47. Bardzo szybko mówię. O ile teraz potrafię się już w miarę kontrolować, o tyle w dzieciństwie podobno ciężko było mnie zrozumieć. Najgorsze były odpowiedzi ustne w szkole, kiedy to wypluwałam z siebie zlepki słów w tempie szalonej katarynki. :D

48. Na pewnym etapie mojego życia składałam się głównie z długich, chudych i krzywych nóg, na dodatek wiecznie obdartych i poobijanych. :D

49. Długo wahałam się przed założeniem bloga. Bałam się krytyki ze strony rodziny i znajomych, po za tym wydawało mi się, że i tak nikt nie będzie mnie czytał. Po roku bardzo się cieszę, że wreszcie się odważyłam. :) W życiu nie pomyślałabym, że znajdzie się tyle życzliwych osób, które będą chciały czytać i komentować moje wpisy. Dziękuję, że jesteście!

50. Myślałam też, że nie uda mi się uzbierać 50 faktów o mojej nudnej osobie. Jakoś się udało, gratuluję, jeśli przez nie wszystkie przebrnęłyście! :) 


Łączą nas któreś punkty? A może w niektórych zupełnie się różnimy? Do TAGu tradycyjnie zapraszam wszystkich chętnych, a jeśli już kiedyś go pisałyście, zostawcie proszę link w komentarzu! :) 



niedziela, 22 lutego 2015

140. Zakręćmy się na wiosnę! (1) Loki na opaskę.


Jak pewnie większość z Was wie, u Ewy z bloga Włosy na Emigracji rozpoczęła się już po raz drugi akcja kręcenia włosiąt! :) Poprzednią edycję tylko cicho podglądałam, podziwiając piękne pukle. Teraz postanowiłam wzmocnić szeregi nakręcających i wiecie co - po tym, jak okazało się, iż zgłosiłam się jako pierwsza dostałam jeszcze większej motywacji do działania! :D Żeby nie było, że jestem na kręcenie niechętna, postanowiłam zabrać się za nie jak najszybciej. 






Na pierwszy ogień poszedł przetestowany dawno temu sposób z włosami nakręcanymi na gumową opaskę. Wszystko, czego potrzebujecie to właśnie taka gumka. Kupicie ją w każdym sklepie z artykułami go włosów za kilka złotych. Można także sprobować zakręcać się na zwykłą apaszkę zawiązaną na głowie. :) 

Wszystko teoretycznie jest bardzo proste: zakładamy opaskę na głowę i pasmo po paśmie, obkręcamy nią włosy. Po kilku godzinach rozpuszczamy i loki gotowe. :) Można pokusić się o wgniecienie pianki albo odrobiny żelu lnianego, aby utrwalić skręt. 

Jak wspomniałam, z metody tej korzystałam już kilkukrotnie, ostatnio jakieś... hm, póltora, może dwa lata temu. Wtedy wszystko wychodziło super, nakręcanie włosów trwało kilka minut, a efekt był naprawdę bardzo ładny.

Tym razem napotkałam kilka trudności. Pierwsza z nich - przesuwanie się opaski. Od tego czasu moje włosy stały się dużo dużo gładsze, przez co opaska jeździła po nich jak szalona i ciężko było dobrze nawinąć pasma. Na szczęście przypięcie jej kilkoma wsuwkami uratowało sprawę. Druga z nich - moje włosy od tej pory dużo urosły i były zwyczajnie zbyt długie na jedną opaskę! Zawinęłam więc połowę na jedną, a połowę na drugą, a każdą z nich zdjęłam i związałam supełek zamiast zostawiać na głowie. Dzięki temu gumki trzymały włosy, ale nie jeździły po głowie. Wiem, że ten opis nie daje Wam bladego pojęcia o tym, jak taka konstrukcja mogła wyglądać. Jeśli wyrazicie taką chęć, następnym razem przygotuje dokładną instrukcję ze zdjęciami. ;)

Włosy kręciłam wieczorem, a rozpuściłam następnego dnia rano. Oto efekty: 



Tak wygląda człowiek na antybiotyku bez podkładu na twarzy. Nie jest dobrze. :D 


Pojawił się spory puszek, ale podejrzewam, że sama sobie jestem temu winna - zawijałam zbyt cienkie pasma, które później z trudem odwijałam z opaski. Przez to, że mocowałam się z ich odkręceniem, przy okazji je spuszyłam. Nawet olejek nie pomógł, cóż. :P Nie mniej jednak jestem zadowolona - wiele razy Wam wspominałam, że fale to moje największe włosowe marzenie. Nawet taki bałaganiarski skręt dodaje im objętości i sprawia, że wydają się gęstsze.

Mimo wszystko, nie obraziłabym się, gdyby następnym razem udało mi się wyczarować coś bardziej regularnego i opanowanego. ;) Do tej pory jeszcze nie było mi to dane i podejrzewam, że trudno będzie cokolwiek zdziałać na cieniowanych włosach, ale będziemy próbować! :)






Kręciłyście kiedyś włosy w ten sposób? Chcecie zobaczyć, jak dokładnie u mnie wygląda zaplatanie na dwie opaski? 

Dajcie znać, czy też bierzecie udział w tej zabawie i jakie metody chcecie przetestować na pierwszy ogień! :) 


czwartek, 19 lutego 2015

139. Niedziela dla włosów (13): Planeta Organica, balsam z olejkiem makadamia


Hej! Na wstępie chciałam podziękować za wszystkie miłe słowa po poprzednim poście, zarówno te w komentarzach, jak i w formularzu. :) Cieszę się, że nowy wygląd przypadł Wam do gustu. 




Mam nadzieję, że u Was jest choć trochę lepiej, niż u mnie. Pasmo nieszczęść rozpoczęło się w piątek 13 po południu i trwa z przerwami do teraz. Aktualnie jestem pozbawiona Internetu i pudełka, w którym była cała moja kolorówka, pędzle i kremy do twarzy (i nie wiadomo, czy będzie mi dane je odzyskać! :<), od poniedziałku jestem też na antybiotyku. Jeśli dołożymy do tego kilka złamanych paznokci i prawdziwy wysyp niedoskonałości na twarzy (mocno powiązany z ów pudełkiem) to mamy gotowy obraz nędzy i rozpaczy. Cóż, postanowiłam się tak łatwo nie poddawać i chociaż włoski dopieściłam. Tutaj też nie obyło się bez porażek. ;)

Ostatnio miałam ogromną przyjemność spotkać się z kochaną Kasią (kasianafali.pl) na glutenowej kawie. Przy okazji spotkania dostałam kilka odlewek, za które jeszcze raz serdecznie dziękuję. :) Nie będę pisać osobnych recenzji dla tych produktów, bo używając ich kilka razy trudno wyrobić sobie jednoznaczą opinię na ich temat. Postanowiłam jednak napisać o nich małą wzmiankę przy okazji włosowych niedzieli. Wiem, że wpada tutaj kilka kobietek o włosach z bardzo podobnymi preferencjami do moich, więc może takie małe migawki w czymkolwiek im pomogą. Jeśli jesteście ciekawe, jak spisał się balsam do włosów z olejem makadamia z Planety Organici, serdecznie zapraszam. :) Skład balsamu możecie podejrzeć np. tutaj - klik. 

  • Włosy spryskałam wywarem z siemienia lnianego zmieszanego z herbatką z lipy i naolejowałam olejem lnianym. 
  • Po kliku godzinach, już pod prysznicem, na włosy nałożyłam odżywkę z bawełną z Białego Jelenia
  • Po chwili całość zmyłam szamponem do włosów wypadających Baikai
  • Po odsączeniu kosmyków z wody nałożyłam na nie bohatera głównego, balsam PO. Trzymałam go w pod czepkiem i czapką przez 25 minut. 


Włosy spłukałam zimną wodą, zawinęłam w koszulkę i... i na tym niestety skończyła się pielęgnacja tego dnia. Dopadło mnie osłabienie, więc po tym, jak już położyłam się w łóżku nie miałam siły z niego wstać. Koszulkę zdjęłam po kilkudziesięciu minutach (zdecydowanie za długo), nie nałożyłam olejku ani silikonowego serum (kolejny błąd). Nie przeczesałam też włosów przy przedziałku, przez co bardzo trudno było im się ułożyć w jakikolwiek sensowny sposób. Na dodatek poszłam spać z wilgotnymi włosami, co zawsze skutkuje u mnie sporym bałaganem. Zdecydowanie lepiej wyglądają po suszeniu suszarką. 


Mimo bardzo słabych zdjęć widać, że końcówki nie wyglądały zbyt dobrze


Musicie mi wybaczyć jakość zdjęć, nie miałam w pobliżu nikogo z normalnym aparatem. ;)

Fryzura nie wyglądała za dobrze, głównie przez moje stylizacyjne zaniedbania. Źle układały się już od samego czubka głowy. Choć na długości były całkiem do zniesienia, kolejne psikusy płatały końcówki. Mimo że są zdrowe i nie potrzebują cięcia wyglądały po prostu źle, jakby były przesuszone. W dotyku nie było tego czuć. 


Sztywne, jakby suche końce



Jeśli chodzi o działanie balsamu Planeta Organica, to jak na ten pierwszy raz nie zrobił na mnie większego wrażenia. Włosy były dość miękkie, ale na pewno nie jest to ich szczyt. Lekko się elektryzowały, nieco fruwały. Być może trzymałam go za długo, być może potrzebuje kilku kropelek oleju, by działać cuda. Następnym razem spróbuję zastosować go właśnie w takim towarzystwie. Samodzielnie nie zrobił nic nadzwyczajnego i raczej nie zachęcił mnie do kupna pełnowartościowego opakowania. ;)





Za odlewkę Kasi jeszcze raz bardzo dziękuję!♥
Jak Wasze niedziele? Co tym razem wylądowało na Waszych włosach? 
Trzymajcie się cieplutko! 

Inne ciekawe niedziele: 



P.S 
Zapraszam na wyprzedaż szafy! :) -> Vinted

środa, 11 lutego 2015

138. Urodzinowe Rozdanie - Niespodzianka! :) || Nowy szablon



Witajcie! :) 

Za niedługo, 26 lutego mój blog będzie obchodził swoje pierwsze urodziny. :) Z tej okazji postanowiłam rozpieścić siebie i Was - prezentem ode mnie dla mnie jest nowy szablon, a dla Was przygotowałam małe rozdanie - niespodziankę! :) 

Zanim przejdziemy do regulaminu konkursu dajcie znać, jak podoba Wam się nowy wygląd. Przybyło dużo rombów. ;) Pojawiło się też nowe menu nad i pod nagłówkiem, ale całość nadal została utrzymana w dość minimalistycznych tonach. Dla przypomnienia, stary szablon prezentował się tak:



Napiszcie proszę, jeśli zauważycie jakiekolwiek niedociągnięcia, lub jeśli okaże się, że na Waszych ekranach jakieś elementy się rozjeżdżają, uciekają.. lub robią jakieś inne, niekontrolowane manewry. ;)


***


Przechodząc do kwestii rozdania - zrezygnowałam z nadawania mu jakiegokolwiek rozgłosu. Tym razem obejdzie się bez bannerów, udostępniania postów i innych bajerów. Rozdanie skierowane jest głównie do dotychczasowych Czytelniczek, którym chciałabym serdecznie podziękować za to, że razem ze mną tworzą to miejsce. :) 

Jak już wspomniałam, nagroda jest niespodzianką. Zdradzę tylko, że w pudełeczku na pewno znajdzie się coś pięknie pachnącego, coś włosowego, coś dla ciała i coś dla ducha. W formularzu pojawiła się wzmianka o odlewkach - chętnie podzielę się swoimi kosmetykami, które już są w użyciu, więc jeśli nie przeszkadza Ci fakt otrzymania maski do włosów w jałowym (nieużywanym, rzecz jasna :p) pojemniku na mocz, zaznacz odpowiednią pozycję. :)




Regulamin Urodzinowego Rozdania - Niespodzianki


1. Rozdanie skierowane jest do osób obserwujących bloga bubijum.blogspot.com przez platformę Blogger (gadżet Obserwatorzy po prawej). Każda osoba, która zgłosi się do zabawy otrzyma 1 los.
2. Rozdanie trwa od 11 lutego do 28 lutego do godziny 00:00. Zgłoszenia nadesłane po tym terminie nie będą brane pod uwagę. 
3. Fundatorem nagrody jestem ja, autorka bloga. :)
4. Rozdanie nie podlega ustawom ani przepisom o grach losowych, zakładach ani innych takich.
5. Zwycięzca zostanie wybrany na drodze losowania, a wyniki zostaną opublikowane na blogu w ciągu 7 dni od zakończenia rozdania, czyli do 7 marca
6. Z wylosowaną osobą skontaktuję się drogą mailową. Na odpowiedź z danymi do wysyłki czekam pięć dni, po tym terminie losuję kolejnego zwycięzcę. 
7. Paczkę wysyłam tylko na terenie Polski, pokrywając oczywiście koszt wysyłki. 
8. Zastrzegam sobie prawo do zmiany regulaminu losowania w trakcie trwania zabawy. 
9. Oświadczam, iż adresy e-mail zebrane w formularzu nie zostaną przeze mnie wykorzystane do innego celu niż do kontaktu ze zwycięzcą. 








Mam nadzieję, że nowy wygląd przypadł Wam do gustu! :) 

Zapraszam też do Gumi - wlosowyzawrotglowy.blogspot.com - u niej też wczoraj trochę namieszałam z szablonem. :) 

Powodzenia w zabawie! Dziękować w bardziej wyszukany sposób będę za dwa tygodnie. :)

wtorek, 10 lutego 2015

137. Pięć przełomowych kroków na mojej drodze do zdrowszej cery.






Hej! Dziś przygotowałam dla Was spis pięciu prostych, ale bardzo przełomowych kroków, które poczyniłam w ciągu ostatnich kilku - kilkunastu miesięcy. Dzięki nim moja cera ma się o wiele lepiej, a ja jestem choć ciut bardziej zadowolona z siebie. :) Jeśli jesteście ciekawe tych małych sekretów, zapraszam dalej. Koniecznie podzielcie się też swoimi pielęgnacyjnymi odkryciami. :) 

Najpierw zacznę od opisu mojej cery sprzed dokonania tychże postępów. Jeszcze rok temu moja skóra była bardzo problematyczna - zanieczyszczona w jednych partiach, przesuszona w innych. Miałam olbrzymie skłonności do przetłuszczania się, żaden podkład czy krem nie wyglądał na mojej twarzy dobrze. Do tego dochodzi problem bardzo płytko unaczynionej cery i rozszerzonych naczynek. Wyobrażacie sobie rozpaloną, czerwoną cegłę posmarowaną olejem, ze zrolowanym tu i tam podkładem i kilkoma soczystymi wypryskami? To właśnie ja sprzed roku. 

Dziś jest dużo lepiej. Nie jest jeszcze idealnie, nie mogę powiedzieć, że jestem w pełni zadowolona ze stanu swojej cery. Na szczęście jednak udało mi się znaleźć rozwiązanie dla kilku gnębiących mnie problemów, dzięki czemu czuję się lepiej we własnej skórze. Obecnie to właśnie pielęgnacja twarzy jest moim priorytetem i teraz sama się sobie dziwię, że te dwa lata temu postanowiłam najpierw zabrać się za włosy. Przecież to z moją cerą od zawsze było dużo gorzej niż z nimi. ;)

Co więc do tej pomogło mi w walce z moją bardzo mieszaną cerą? 



1. Wykluczenie szkodliwych składników


Krok ten poczyniłam najszybciej. Kiedy tylko dowiedziałam się o funkcji podstawowych składników w kosmetykach do włosów, postanowiłam przyjrzeć się im także w innych produktach. W ten sposób dość szybko, bo już w pierwszych fazach włosomaniactwa udało mi się pomóc także i swojej skórze. Dziś już wiem z całą pewnością, jakich składników muszę się bezwzględnie wystrzegać. Są to:

  • parafina - tak często spotykana w drogeryjnych kremach do twarzy. W moim przypadku działa bardzo komedogennie. Użyta raz na jakiś czas nie czyni jeszcze aż tak wielkiego spustoszenia, ale przy codziennym stosowaniu robi mi z twarzy pobojowisko. Zaskórniki, krostki, podskórne gule i wybrzuszenia, wyprysk na wyprysku.
  • alcohol denat i isopropyl alcohol - znany wszystkim włosomaniaczkom z wysuszających właściwości. Można się na niego napatoczyć nie tylko we wcierkach czy odżywkach do włosów, ale także i w kremach czy tonikach do twarzy. Co gorsza, często dodawany jest do specyfików dedykowanych cerze trądzikowej i mieszanej, którą dodatkowo wysusza, wzmagając przez to produkcję łoju i wpędzając nieuświadomionego konsumenta w błędne koło. Mnie zdarzyło się trafić na kilka kosmetyków z tymże składnikiem i w moim przypadku teoria się potwierdza. Skóra była mocno przesuszona, szorstka i nieprzyjemna. Unikam jak ognia.
  • silikony - u mnie działają dokładnie tak jak parafina. Przy pierwszym użyciu takiego kremu skóra wydaje się być gładka i nawilżona, lecz już po kilku dniach pojawiają się czarne kropki i pierwsze, przebijające się przez skórę niedoskonałości. Silikonowe serum na końcówki - jak najbardziej, ale silikonom w kremach serdecznie dziękuję!
  • olej kokosowy - mojej skórze bardzo nie odpowiada. Podobnie jak czynią to oleje mineralne i silikony, powoduje wysyp niedoskonałości. Zbytnio z tego powodu nie ubolewam, kokosa nie lubię pod absolutnie żadną postacią. ;)
  • olej rycynowy - miałam z nim kilka nieudanych perypetii. Przy pierwszych próbach olejowania włosów postanowiłam nałożyć go też na twarz i to był olbrzymi błąd - skóra była bardzo napięta, niemal piekąca. Później kilkukrotnie przedobrzyłam z ilością rycyny wlanej do mieszanki myjącej (brzmi dziwnie? O tym później). I w tym przypadku skutek był podobny.
  • SLS, SLES - i generalnie rzecz ujmując agresywne mycie, które szkodziło mi chyba najbardziej. O tym więcej przeczytacie niżej. :) 

Wykluczenie tych kilku najbardziej podstawowych szkodników było moim siedmiomilowym krokiem na drodze do świadomej pielęgnacji skóry. Musiałam jakoś poradzić sobie bez nich, a nie tak łatwo znaleźć krem w rozsądnej cenie z dobrym składem bez parafiny czy żel do twarzy na łagodnym detergencie ale bez denatu. Szukając nowych kosmetyków coraz bardziej zagłębiałam się w kosmetyczne tematy, poszerzając swoją wiedzę i umożliwiając sobie kolejne odkrycia. :)



2. Krem na noc


No tak, to zdecydowanie nie było żadne wielkie odkrycie, a bardziej kwestia wyrobienia w sobie nawyku. Jeszcze kilka miesięcy temu nie widziałam większego sensu w nakładaniu kremu na noc. Robiłam to wtedy, gdy sobie o tym przypomniałam, albo gdy skóra była już wyjątkowo sucha. Kiedy już wykluczyłam wszystkie nieodpowiednie składowo kremy zaczęłam zauważać różnicę po ich zastosowaniu. Wreszcie moja skóra po kilku dniach regularnego kremowania wyglądała na promienną i wypoczętą a nie zasypaną niedoskonałościami (cudne kremy z parafiną). 

Teraz muszę być naprawdę w stanie agonalnym by zapomnieć o nałożeniu kremu na noc. Pilnuję się jak mogę bo po prostu wiem, że jeśli sobie odpuszczę, to rano obudzę się z nieprzyjemną, napiętą skórą. 



3. Dokładne oczyszczanie twarzy


Jeszcze rok temu żyłam w przekonaniu, że zmycie oczu tonikiem (nie, nie micelem, tonikiem) i umycie twarzy żelem podczas kąpieli w zupełności wystarczy aby oczyścić skórę. Szybko jednak odkryłam, że w ten sposób moja wrażliwa cera staje się coraz bardziej przesuszona i zanieczyszczona zarazem. Najpierw odkryłam magię dokładnego demakijażu płynem micelarnym. Wyrobiłam w sobie kolejny nawyk - zmywania całego makijażu twarzy, a nie tylko oczu i to najlepiej zaraz po powrocie do domu. Potem zaczęłam szukać takiego produktu do mycia skóry, który dawałby uczucie czystości i jednocześnie nie powodował przesuszeń. 

Po długich poszukiwaniach postanowiłam wziąć sprawę we własne ręce i pokombinować ze wzbogacaniem sklepowych żeli półproduktami. Tak powstała mieszanka *Żelu facelle z nawilżaczami , która okazała się na tyle udana, że towarzyszyła mi przez kilka ładnych tygodni. 



Kliknięcie w zdjęcie przeniesie Cię do posta.

Jeśli same chcecie spróbować zrobić taką mieszankę, to postawcie na produkty, których działania jesteście absolutnie pewne. Facelle samodzielnie na mojej twarzy spisywał się nie najgorzej, a i każdy półprodukt z osobna był dobrze przebadany. Razem tworzyły całkiem zgrany zestaw, dzięki któremu uniknęłam wiecznego ściągnięcia po myciu. 


Kobieta jednak zmienną jest, więc gdy okryłam na drogeryjnej półce Arnikowe mleczko oczyszczające z Sylveco, postanowiłam dać mu szansę. Choć okazało się nieco bardziej problematyczne w użyciu niż własnoręcznie kręcony żel, zostało ze mną na trzy miesiące, fundując dokładne i zarazem bardzo delikatne oczyszczenie. 


Kliknięcie w zdjęcie przeniesie Cię do posta.

Mleczko jest jakby unowocześnioną wersją tradycyjnego oczyszczania twarzy olejami. Produkt nie zawiera żadnych detergentów, a funkcję myjącą pełni w nim właśnie olejek rycynowy. Na szczęście jego stężenie nie przekracza tego tolerowanego przez moją skórę, więc nie uświadczyłam żadnych podrażnień. 

Gdy jednak mleczko Sylveco sięgnęło dna postanowiłam jeszcze bardziej przyłożyć się do codziennego oczyszczania swojej skóry. I tak w odmętach internetu trafiłam na informację o myciu twarzy metodą 424. Pierwsze rezultaty zauważyłam już po kilku dniach jej stosowania! O tym, jak wygląda oczyszczanie twarzy metodą 4-2-4 pisałam Wam całkiem niedawno.


Kliknięcie w zdjęcie przeniesie Cię do posta.

Jeśli chcesz się przekonać, na czym polega ten tajemniczo brzmiący rytuał, serdecznie zapraszam do posta na jego temat. Co prawda w ciągu ostatnich tygodni nieco zmodyfikowałam tę metodę, dzięki czemu działa jeszcze lepiej. :) Za niedługo zabiorę się za dopisanie części drugiej tego wpisu. 

Jaki morał z tej przydługiej bajki? Dokładne oczyszczanie twarzy to absolutna podstawa prawidłowej pielęgnacji. Dziś, bogatsza o te wszystkie doświadczenia mogę stwierdzić, iż delikatne acz skrupulatne oczyszczanie twarzy ma dużo większe znaczenie niż wszystkie inne zabiegi. Czysta skóra to zdrowa skóra. 



4. Odstawienie drogeryjnych podkładów na rzecz PODKŁADU MINERALNEGO.



Ten krok dokonał się stosunkowo niedawno, bo pod koniec września. O tym, jak bardzo rozkochał mnie w sobie mineralny podkład matujący od Annabelle Minerals zdążyłam Wam już pisać dwa razy: w jego recenzji: klik oraz w Kosmetycznych odkryciach minionego roku: klik. 



Kliknięcie w zdjęcie przeniesie Cię do posta.


Dlaczego podkład mineralny okazał się takim wybawieniem dla mojej cery? Powodów jest kilka. Pierwszym z nich jest z pewnością kwestia składów typowych drogeryjnych fluidów. Przeważnie są wypchane po brzegi silikonami i innymi zapychającymi substancjami, na co moja cera reagowała przewlekłym wysypem. Część z nich mnie podrażniała, potęgując zaczerwienienia na wrażliwej skórze. Podkłady Annabelle Minerals są wolne od wszystkich paskudztw tego świata - składają się z czterech składników, które nie zatykają porów.

Odkąd zrezygnowałam z tradycyjnych fluidów, na moim nosie jest o wiele mniej zaskórników, a cera mniej się przetłuszcza. Skóra cały dzień oddycha, no i makijaż wykonany na podkładzie mineralnym wygląda i trzyma się o niebo lepiej. :) 


5. Nauka obserwacji


Wiele czasu minęło zanim w pełni zrozumiałam, że moja cera zmienia się każdego dnia. Jest bardzo mieszana i różne jej partie różnie reagują na wahania hormonów w cyklu miesięcznym, aktualny stan zdrowia czy zjedzoną przedwczoraj czekoladę. Nauczyłam się zauważać jej potrzeby i nie traktować jej całościowo. Policzki potrzebują czegoś zupełnie innego niż broda, a zaskórniki na nosie wymagają mocniejszego oczyszczania niż reszta twarzy. 

Dziś już wiem, że gdy zbliża się miesiączka to szczególną wagę muszę przywiązać do stosowania antybakteryjnych produktów, a z kolei tuż po niej należy się skupić na mocnym nawilżaniu. Wiem, że ten na pozór nieszkodliwy, malutki czerwony placuszek na nosie za trzy dni zmieni się w wielkiego syfka i już dziś należy go wysmarować moją niezawodną pastą cynkową, a rano dokładnie przemyć tonikiem z szałwii. Wiem, że rozszerzony pory u mnie są oznaką odwodnienia i niemym krzykiem o serum z kwasem hialuronowym, a tłuste czoło po owulacji aż się prosi o spirulinę. Niestety, ten krok na pewno wciąż nie jest w pełni poczyniony i pewnie jeszcze wiele muszę się nauczyć. ;)



***

Jakie były Wasze przełomowe kroki w walce o piękniejszą cerę? Dzielimy któreś z odkryć, a może u Ciebie wyglądały one zupełnie inaczej? Piszcie koniecznie! :) 

Pozdrawiam u progu nowego tygodnia! ♥




Warto też zajrzeć tutaj:

czwartek, 5 lutego 2015

136. Pędzle do makijażu LancrOne - tanie rozwiązanie dla początkujących?







Hej! Nie odzywałam się dość długo, bo niestety znów dopadł mnie cięższy okres. Dzisiaj w końcu mogę na spokojnie siąść i napisać recenzję, do której zbieram się od kilku miesięcy. :) Chciałabym Wam pokazać zestaw 7 pędzli firmy LancrOne, których używam od września. Zdążyłam je już dobrze poznać i przetestować z każdej strony. :) Post pewnie nie zainteresuje starych, makijażowych wyjadaczek z bogatą kolekcją najróżniejszych akcesorium, natomiast te z Was, które dopiero zaczynają przygodę z bardziej zaawansowanym makijażem mogą czuć się zaproszone. :) 

Pędzle przywędrowały do mnie z allegro, dokładnie od tego sprzedawcy: KLIK. Nie, nie mam absolutnie żadnych profitów z podania tego linka, po prostu pokazuję, jak wyglądają na aukcji. ;) Koszt takiego zestawu to 27,90 zł, co z najtańszą opcją przesyłki daje nam inwestycję rzędu 37 zł 40 gr. Czy jest ona opłacalna? Warto wydać niecałe 40 złotych na cały zestaw, czy lepiej kompletować swój własny arsenał na piechotę z takich firm jak Hakuro? 








Pędzle przychodzą do nas w etui zamykanym na mały zatrzask. Jest ono zabezpieczone folijką (którą podwinęłam pod spód, bo jest niezbyt fotogeniczna ;)), dzięki czemu włosie pędzli jest chronione przed światem zewnętrznym. Jak już Wam wiele razy wspominałam, moje kosmetyki co piątek i co niedziele przemierzają ze mną długą drogę w busie, tłukąc się przy tym niemiłosiernie w upchanej do bólu torbie. Nie mają więc łatwego życia, a takie etui jest całkiem dobrą osłonką. 

Może nie wygląda zabójczo pięknie, ale przynajmniej spełnia swoją rolę. Z niego jestem jak najbardziej zadowolona - wrzucając je do torby czy torebki przynajmniej mam pewność, że na wypadek gdyby jogurt, musli czy szampon nagle się uzewnętrznił, to moje pędzle są w miarę bezpieczne i odgrodzone od wszelkich nieszczęść i nieszczelności. 

Skoro już tradycyjnie zaczęliśmy od opakowania, czas przejść do zawartości. :)






Zacznijmy od pędzli przeznaczonych do makijażu oczu. Na nich zależało mi najbardziej. Do tej pory używałam pacynek z cieni i dwóch pędzli z Life kupionych w SP, które jednak nie pozwalały na dokładne rozmycie produktu na powiekach. Jak spisują się LancrOne na oczach? 

Pędzel płaski do nakładania cieni: 

Czyli ten leżący na zdjęciu niżej. Ma 11 mm długości, jak dla mnie w sam raz. Jest na tyle dokładny, że można nim dotrzeć w oba kąciki, ale i na tyle duży, że nie muszę namachać się bądź ile, zanim zapełnię matowym beżem obszar pod łukiem brwiowym. Wykonany jest z naturalnego włosia kucyka. To, czy cienie się z niego osypują czy nie zależy tylko od ich jakości. 

Dobrze się myje, zabrudzenia łatwo z niego schodzą. Po kąpieli powraca do swojego kształtu, choć zgubił już kilka włosków. Ogólnie jestem zadowolona.






Pędzel typu kulka, do rozcierania cieni:

Drugi pędzelek na powyższym zdjęciu. Jako że nigdy nie miałam pędzla typowo do blendowania, pokładałam w nim wielkie nadzieje. Liczyłam, że z jego pomocą uda mi się wyczarować piękne przejścia kolorów na powiekach i delikatne mgiełki. Nie pomyliłam się. :) Pędzelek naprawdę bardzo fajnie rozciera cień, dobrze zaciera granice między obszarami. Najlepiej pracuje mi się nim z matowymi cieniami, niestety w przypadku perłowych czy brokatowych wszystkie drobinki lądują zaraz przy trzonku i niewiele z nich osada się na powiecie. Nie ma się co dziwić - po prostu nie jest przeznaczony do nanoszenia takich produktów. 

Pędzelek jest bardzo fajnie wyprofilowany, dzięki czemu znakomicie wchodzi w załamanie powieki i to właśnie tam używam go codziennie wraz z bronzerem z paletki MUR: klik. Podobnie jak jego kolega, jest miły w dotyku i nie drapie w powieki. Dzięki cieńszemu koniuszkowi kuleczki, spokojnie można nim wjechać na dolną powiekę oraz w kąciki oczu. 

Pędzelek niestety lubi się odkształcać podczas mycia. Jeśli podczas wysychania nie zwinę go odpowiednio w ręcznik papierowy, to nieco się wykrzywia i traci kształt kuleczki. Przy pierwszym myciu bardzo mnie to zmartwiło, na szczęście okazało się, że wystarczyło go zawinąć w cukierka przy kolejnej kąpieli, żeby wszystko wróciło do normy. Jestem zadowolna.





Zdjęcie może nie jest pierwszych lotów, ale na szczęście dość dobrze obrazuje różnice w nakładaniu cieni tymi pędzelkami. Widać, że płaski pędzel tworzy mocną plamę koloru, natomiast kuleczka pozostawia jedynie łagodną mgiełkę. Na dłoni znajduję się cień z paletki Sleeka - Ultra Mattes Darks, żeby uzyskać taki efekt raz przeciągnęłam po skórze. Nie użyłam bazy.

Z obu pędzli do oczu jestem zadowolona, sprostały moim oczekiwaniom. Nie mam porównania do droższych marek, jednak z tymi od LancrOne pracuje mi się na tyle dobrze, że póki co nie odczuwam potrzeby zaopatrzenia się w inne pędzelki. 





Kolejny trzy elementy zestawu to takie gadżety. Bez każdego z nich w zupełności można się obyć, nie są to więc niezbędne akcesoria do wykonania podstawowego makijażu. 

Grzebyk do rozczesywania brwi i rzęs

Bez niego możemy się obyć wcale się za bardzo nie starając. Przy odrobinie wprawy z obsługą tuszu do rzęs taki grzebyczek nie jest potrzebny, a i brwi można przeczesać starą szczoteczką od maskary. Mimo to kompaktowy grzebyczek bardzo przypadł mi do gustu. Nie używam go codziennie, ale przydaje się, kiedy rzęsy nieopatrznie skleją się od nadmiaru tuszu lub gdy za długo zwlekam z podcięciem włosków na brwiach. Fakt faktem wolałabym, aby w zestawie zamiast niego znalazł się drugi płaski pędzelek do cieni, ale mimo wszystko jest w porządku.


Pędzel do malowania ust 
Wykonany z syntetycznego włosia. Jest twardy, włoski ściśle do siebie przylegają. Prawdę mówiąc, użyłam go raptem kilka razy. Rzadko maluję usta, a jak już to robię, to mimo wszystko wystarcza mi do tego zwykła pomadka. Pędzelek z pewnością bardziej przyda się do rozprowadzania szminek z paletek niż takich tradycyjnych. 

Pędzelek jest na tyle dokładny, że można nim dokładnie obrysować kontur ust, ale dla mnie rozprowadzanie nim produktu na powierzchni całych warg jest czynnością wysoce upierdliwą. Nie lubię, kiedy w połowie kończy się kolor na pędzlu, dlatego zamiast nanoszenia nim szminki, częściej po prostu wyrównuję nim kontur. Mimo wszystko, jak dla mnie jest zbędny i wolałabym w jego miejscu mieć coś innego. Nie mniej jednak nie wykluczam, że komuś może się na prawdę przydać. ;)









Pędzel skośny

Wykonany z syntetycznego, sprężystego włosia. Włoski są krótkie i mocne, dzięki czemu dobrze trzymają kształt. Do wypełniania brwi cieniem jest w sam raz - odpowiednia długość, odpowiednie ścięcie. Na co dzień rzadko podkreślam brwi z jego pomocą, bo po prostu nie mam na to czasu. Na większe wyjścia jednak jest jak najbardziej w porządku. 

Częściej używam go do naniesienia czarnego cienia tuż nad górną linię rzęs. Rzadko mam okazję bawić się rano z linerem, czarny, prasowany cień jest zdecydowanie prostszy i szybszy w obsłudze. O ile wcześniej zmoczymy pędzelek w hydrolacie czy wodzie termalnej, to spokojnie możemy wyrysować dość dokładną linię. 

O ile z cieniami współpracuje całkiem dobrze, o tyle nie mogę się przekonać do nakładania tym produktem zwykłego linera. O wiele dokładniej i szybciej idzie mi zrobienie kreski tradycyjnym pędzelkiem czy ściętą gąbeczką z kosmetyku. Nie wiem jak pędzelek współgra z żelowymi linerami, ale z tymi płynnymi po prostu się nie lubi - podczas robienia kreski rozcapirza się, przez co trzeba ją poprawiać kilka razy, co jest po prostu mocno irytujące. Mimo wszystko z pędzelka jestem zadowolona i choć przeżyłabym w szczęściu i zdrowu bez niego, to i tak uważam, że jest przydatny. 







Jak widać, spośród tych trzech pędzelków, przekonana w stu procentach jestem tylko do skośnego. Dwa pozostałe jak dla mnie można by wymienić na pędzelki do cieni, których nigdy za wiele. Skoro jednak już są, to staram się je jak najlepiej spożytkować. ;) Na plus zasługuje fakt, iż ani pędzel do brwi, ani do ust nie gubi włosów i jest bezproblemowy w myciu. Wystarczy przepłukać. 

Na koniec zajmiemy się dwoma pędzlami, które tworzą nam absolutną podstawę makijażu. Czy te przeznaczone do pudru i podkładu są warte zachodu? 






Pędzel do pudru z włosia wiewiórki

Jest to największy pędzel z zestawu, ma 35 mm długości i 35 mm przekroju. I tak nie są to imponujące rozmiary jak na pędzel przystosowany do takiej a nie innej funkcji. Włosie jest bardzo gęste i zbite, a do tego niesamowicie miękkie. Przez pierwsze kilka dni miziałam się nim dla czystej przyjemności, taki z niego misiak. ;)

Jak wspomniałam, pędzel jest bardzo bardzo zbity. Z tego względu można nim osiągnąć naprawdę mocny nacisk na skórę, a co za tym idzie - mocną pigmentację produktu, Według mnie raczej nie nadaje się do nanoszenia ciężkich pudrów, zwłaszcza prasowanych. U mnie znacznie lepiej spisał się z takim półsypkim pudrem niż z twardym Wibo w kamieniu. 

Jak już Wam wspomniałam kilka razy, jestem absolutnie zakochana w podkładzie mineralnym firmy Annabelle Minerals - moje zachwyty: KLIK. Nanoszę go właśnie tym pędzlem. Choć nie jest on stworzony do tego zadania, to i tak radzi sobie z nim całkiem dobrze. Krycie można stopniować, nie tworzy na skórze efektu kaszki. Dowody na to, że spisuje się całkiem fajnie można znaleźć w zaklikowanym poście. ;) Z wiewiórki jestem bardzo zadowolona!

Jedyne, do czego można się przyczepić to małe łysienie. Od września pędzelek stracił kilka, może kilkanaście włosków, głównie przy myciu. Na szczęście jest tak gęsty, że kompletnie nie czuć ubytku.










Płaski pędzel do podkładu

Wykonany z syntetycznego włosia Racoon. Włosie jest sztywne, ale jednocześnie giętkie i miłe, jakby śliskie w dotyku. Pędzel jest bardzo zbity, przy trzonku włosie przylega do siebie tak mocno, że bardzo trudno jest się tam dostać palcem. ;)

Z tego pędzla jestem najmniej zadowolona. Gdy jeszcze używałam tradycyjnego, płynnego fluidu bardzo się na nim zawiodłam. Przy nakładaniu kosmetyku na twarz tworzy nieestetyczne smugi, a podkład nawet po wklepaniu palcami wydaje się być ciężki i toporny. Trudno zaaplikować nim odpowiednią ilość produktu, bardzo łatwo przesadzić. Jak dla mnie pędzel nadaje się tylko i wyłącznie do mieszania na ręce dwóch odcieni, ale w tym przypadku to dla mnie taka sztuka dla sztuki, szukanie mu zastosowania na siłę.

Na szczęście odkąd odkryłam magię podkładu mineralnego całkowicie odstawiłam tradycyjne podkłady, więc i nieudolność tego pędzla mnie tak nie drażni. ;) Na plus: podobnie jak reszta syntetycznych pędzli z zestawu, bardzo łatwo się myje i w zasadzie do pełni czystości wystarczy mu przepłukanie pod bieżącą wodą. 







LancrOne... czy warto? 

Pędzle są ze mną już pięć miesięcy. Czy warto kupić cały komplet za niewielkie pieniądze, czy może lepiej odłożyć nieco większą kwotę i zainwestować w droższe marki/większy zestaw?

Oczywiście to wszystko zależy od naszego stopnia makijażowego zaawansowania, chęci rozwoju i sytuacji finansowej. Jeśli dopiero zaczynasz i nie masz żadnej wprawy w posługiwaniu się pędzlami, ale jednocześnie bardzo kręci Cię makijaż i jesteś w stanie wydać na raz większą kwotę na takie akcesoria, czemu nie. Wtedy na pewno warto zainteresować się ofertą Hakuro, Maestro czy Zoevy i wyłożyć nieco więcej na polecane marki, których można być absolutnie pewnym. Jeszcze nie widziałam negatywnej opinii na temat Zoevy. ;)

Jeśli natomiast jesteś początkująca, ale nie pali Ci się zbytnio do rozwijania swoich umiejętności - po prostu potrzebujesz kilku przyzwoitych pędzelków, ale nie chcesz bawić się w wizażowanie, chcesz wykorzystywać je tylko na użytek własny - ten zestaw (lub podobne zestawy LancrOne czy Sunshade Minerals) to na pewno fajna opcja. Już z dostawą zapłacisz niecałe 40 złotych za 3 naprawdę dobre pędzle (do cieni i do pudru) trzy przydatne gadżety i jeden taki, który Tobie może akurat się spodoba. Za tę cenę ciężko kupić dwa pędzle Hakuro, że o reszcie nie wspomnę. 

Z pomocą takiego zestawu LancrOne z łatwością wykonasz i prosty makijaż dzienny i nieco bardziej zaawansowany, wieczorowy. Podkład z powodzeniem nałożysz dłońmi, pędzel do pudru sprawdza się świetnie, podkreślisz załamanie, wypełnisz i wycieniujesz powieki naprawdę fajnymi pędzelkami, podkreślisz brwi. Ba, nawet jeśli coś pójdzie nie tak z tuszem, to z pomocą przychodzi grzebyczek, a nierówny kontur szminki wyrównasz z pomocą syntetycznego pędzelka do ust. Jedynie konturować nie bardzo jest czym, ale tak czy inaczej wydaje mi się, że taki zestaw dla osoby początkującej jest jak najbardziej wystarczający.







Jestem zadowolona z tej inwestycji - nie wszystkie pędzle są świetne-fantastyczne, ale tylko jeden totalnie nie nadaje się do życia. W przyszłości na pewno zaopatrzę się jeszcze w kilka pędzelków do cieni (bo po prostu dwa to trochę mało przy kolorowych makijażach, a czyszczenie ich co chwilę może przysporzyć o nerwicę) oraz we flat topa Annabelle przeznaczonego specjalnie do podkładów mineralnych. Oprócz pokazywanych pędzli LancrOne mam jeszcze jeden z Natury, skośnie ścięty pędzel do różu. Na razie jest to dla mnie wystarczający zestaw i biorąc pod uwagę sytuację finansową, raczej nie nastawiam się na uzupełnienie kolekcji w najbliższej przyszłości. ;)

Pędzle LancrOne może nie są jakoś szczególnie urokliwie, ale wytrzymałości i solidności nie można im odmówić. Każdy z nich ma na swoim koncie już kilka upadków i wiele kąpieli, a mimo to wszystkie dzielnie trzymają się kupy. Trzonki są solidne, nie ślizgają się w dłoni i nie są zbyt długie, co jest niewątpliwym atutem dla krótkowidzów. 

Miałyście kiedyś do czynienia z tą firmą? Jakie są Wasze opinie? :)
Koniecznie pochwalicie się z jakich pędzli Wy korzystacie na co dzień! 







Pozdrawiam cieplutko! ♥

niedziela, 1 lutego 2015

135. Włosowa aktualizacja #12 || Zapuśćmy się na wiosnę :)








Hej! :) Przyszedł czas na włosowe podsumowanie pierwszego miesiąca roku. Wam też tak szybko zleciał? Przecież dopiero co były święta, dopiero co Sylwester! Styczeń okazał się nie tylko strusiem pędziwiatrem, ale i prawdziwie przełomowym miesiącem. ;) 

Sprawa pierwsza i najważniejsza - skręt. Po tym, jak wylałam swoje żale w poście o tym, Jak moje włosy zmieniły się w ciągu dwóch lat świadomej pielęgnacji (klik) one nagle doznały olśnienia i.. zafalowały dziady. :) Póki co z mycia na mycie wyglądają zupełnie inaczej, skręt jest bardzo nierównomierny, dzieje się co się chce i ogółem skończyła się moja idylla z opanowanymi włosami. Mam co chciałam, prawda? ;) Więcej o zafalowanych rewolucjach pisałam w ostatniej Niedzieli dla Włosów (klik)






Oprócz tego w styczniu udało mi się opanować wypadanie włosów. Wszystko dzięki wcierce Joanna Rzepa, której zużyłam już jedno opakowanie i jestem na początku drugiego. Myślę, że w połowie lutego zdam Wam dokładne sprawozdanie z całego procederu. Będą zdjęcia zarastających zakoli, będą skrupulatne notateczki, będzie przyrost. Przyłożyłam się! :D Wszystko to po to, aby skrupulatnie wypełnić plan zagęszczenia włosów na 2015 rok: Wcierki i zioła, które będę stosować (klik)

W styczniu nadal starałam się olejować co każde mycie, choć tym razem nie zawsze mi to wychodziło. Odpuściłam kilka razy. Ponadto cała pielęgnacja była bardzo monotonna i mało zróżnicowana, czyli jak zawsze. ;) W tym miesiącu stosowałam:

  • Mycie: Isana Med, szampon z mocznikiem - klik (w zasadzie jego resztkę)
                  Receptury Babuszki Agafii, Szampon - aktywator wzrostu
                  Baikai, wzmacniający szampon przeciw wypadaniu


  • Odżywianie:  Kallos Color, maska do włosow - klik
                           Kallos Keratin, maska - co dwa, trzy mycia
                           Biały Jeleń, Odżywka z bawełną - za niedługo MUSZĘ Wam o nim napisać! <3
                           Garnier Goodbye Damage - odżywka silikonowa


  • Olejowanie:  Olej lniany na długość
                            Olej z pestek moreli na końcówki



Z ciekawszych wydarzeń - podcięłam samodzielnie końcówki. O tym, że moje włosy dość mocno przerzedziły się w najdłuższej warstwie pisałam już przy okazji ostatniej aktualizacji: klik. Nie mogłam już znieść widoku cieniutkiej końcówki warkocza, więc smętny mysi ogonek poszedł pod ostrza. Pozbyłam się dwóch, może trzech cm włosów. Zmiana niemal niezauważalna, a o ile lżej na duszy. :) Włosy obcięłam w drugim tygodniu stycznia, a na zdjęciu porównawczym różnicy w długości niemal nie widać. ;)






Ciut pełniejszy dół w zupełności rekompensuje mi utratę kilku centymetrów. Jeśli chodzi o kolor, to tutaj tradycyjnie bez zmian. Żeby było śmieszniej, oba zdjęcia są wykonywane w tym samym pomieszczeniu. ;) Na aktualnym zdjęciu włosy były suszone dyfuzorem na szybko i bez żelu, przerzucone na przód tworzyły delikatne fale, ale z tyłu jak zawsze nic nie było widać. Wierzchnia warstwa jest wciąż bardzo odporna na skręt i wydaje mi się, że tak już pozostanie. 

Uporałam się z mocnym wypadaniem, a końcówka kucyka już nie zmusza mnie do natychmiastowego pozbycia się ostatnich kilkunastu centymetrów, postanowiłam więc przyłączyć się do akcji naszej kochanej Ewy z bloga wlosynaemigracji.blogspot.com! :) Akcja Zapuśćmy się na Wiosnę - klik. 

Akcja ruszyła, a ja startuję z długością 61 centymetrów, mierzoną od środka głowy do najdłuższej warstwy (przy przedziału na środku). Kto zapuszcza razem z nami? :) W przyszłym miesiącu mam zamiar nadal wcierać Joannę i pić pokrzywę. O wynikach na pewno jeszcze przeczytacie. :)


Włosowe posty stycznia, które warto odwiedzić:

* Kosmetyczne odkrycia 2014 roku, a w nich ulubiona maska i olejek do włosów :)
* Historia Natalii, która podzieliła się swoim pięknem - czyli opowieść o pięknym geście i jeszcze piękniejszych włosach :) 


Jak Wasze włosy przeżyły styczeń? Jakie macie plany na luty? 
Pozdrawiam gorąco u progu nowego miesiące! Oby był tak produktywny, jak sobie to tylko zaplanujecie :))

Linkin